Nieważne, czy w Pekinie trwają jeszcze igrzyska olimpijskie i czy na gorących liniach dyplomatycznych ktoś jeszcze rozmawia. Po tygodniach „wyrażania zaniepokojenia”, formułowania „apeli o deeskalację” i wydawania ostrzeżeń o grożących Rosji sankcjach Stany Zjednoczone miały nieoficjalnie podać sojusznikom z NATO konkretną datę ataku – 16 lutego. Jeszcze w poniedziałek zachowywali się tak, jakby rosyjska agresja była kwestią godzin.
A linie telefoniczne nadal się grzeją. W ostatnich dniach prezydent Joe Biden rozmawiał m.in. z przywódcami najważniejszych krajów europejskich, sekretarzem generalnym NATO i szefem unijnej Rady. U ministrów obrony we wschodniej Europie odezwały się telefony z Pentagonu. Wysłanych kilka dni wcześniej do Polski amerykańskich spadochroniarzy odwiedził dowódca europejskich wojsk USA i NATO gen. Tod Wolters. Taka wizyta to nie tylko kurtuazja, ale również sygnał, że najważniejszy kierunek operacyjny wymaga osobistego nadzoru najważniejszego oficera w strukturach dowodzenia NATO. Wkrótce po tych odwiedzinach z Waszyngtonu nadszedł komunikat: dosyłamy do Polski kolejne 3 tys. żołnierzy.
Jeśli na tej podstawie oceniać powagę sytuacji, to rzeczywiście mamy alarm. W ciągu dwóch tygodni do Polski przybędzie więcej żołnierzy USA niż przez ostatnie osiem lat. Ich liczba w sumie zbliży się do albo przekroczy granicę 10 tys. NATO ubezpiecza nie tylko Polskę na wypadek eskalacji – dodatkowe wojska trafią do Estonii, na Litwę i do Rumunii. Kolejne oddziały na wschodnią flankę Sojuszu wyślą Brytyjczycy, Niemcy, Holendrzy i Hiszpanie. Tylko Węgrzy mówią, że nawet w tej nieprzewidywalnej sytuacji nie potrzeba im dodatkowych wojsk NATO.
Ukraińskie rachuby
Przez weekend trwało coś w rodzaju ewakuacji.