Waszyngton ogłosił alarm dla Ukrainy. Amerykanie mają opuścić kraj w ciągu 48 godzin. Nad Atlantykiem widać most powietrzny samolotów transportowych.
Piątek wieczorem we wschodniej Europie zazwyczaj oznacza beztroski początek weekendu. Dla osób związanych z bezpieczeństwem oznaczał jednak stan pełnej gotowości z perspektywą konieczności zmiany planów na dłuższy czas.
Niepewność i związaną z nią nerwowość zdominowało teraz przekonanie, że wojna na Ukrainie to tylko kwestia czasu. Oczywiście wszyscy woleliby, żeby do niej nie doszło, ale zachowują się tak, jakby już na to nie liczyli. Zachodnie stolice, z Waszyngtonem na czele, zaapelowały do swoich obywateli o natychmiastowe opuszczenie terytorium Ukrainy, uprzedzając, że ewakuacja przez wojsko w razie wybuchu walk będzie niemożliwa.
Na wschodnią flankę NATO wysyłanych jest jeszcze więcej żołnierzy w celu ubezpieczenia rejonu przygranicznego Polski i Ukrainy, być może z myślą o grożącej fali uchodźców. Prezydent Joe Biden ma jeszcze raz spróbować osobiście przemówić do rozsądku Władimirowi Putinowi, choć trudno sobie wyobrazić, co mógłby mu zaoferować, by go powstrzymać, nie łamiąc przyrzeczeń. Waszyngton miał przekazać sojusznikom, czemu oczywiście oficjalnie zaprzecza, że przewiduje rosyjską inwazję w przyszłym tygodniu, prawdopodobnie 16 lutego.
Tubylewicz: Putin wciągnie Szwecję i Finlandię do NATO?
Uwaga, uwaga, inwazja nadchodzi
To ciągle gra słów, a nie starcie wojsk. Ale ta wojna już trwa, zanim się zaczęła (w zastępstwie tej, która nie wiadomo, czy wybuchnie). Amerykanie zdecydowali się wcisnąć czerwony guzik i podnieść poziom alertu – gdyby Putin był pilotem, w jego kabinie musiałby teraz brzmieć komunikat: pull up! pull up! Waszyngton wciąż liczy, że rosyjski przywódca nie zdjął słuchawek i nie wyłączył systemu ostrzegania. Że się cofnie przed czymś, co nie jest nieuchronne. Przez większą część mijającego tygodnia można było odnieść wrażenie, że kryzys uległ „wypłaszczeniu”. Był bardzo blisko czerwonej linii, za którą jest już wojna, ale jej nie przekroczył. Działa dyplomacja – w Berlinie spotykali się przedstawiciele normandzkiej czwórki, Putin umówiony był na spotkanie z kanclerzem Olafem Scholzem, w Pekinie trwają igrzyska olimpijskie, które miały Putina hamować.
A mimo to Amerykanie doszli do wniosku, że atak jest w zasadzie przesądzony i może się wydarzyć dosłownie w każdej chwili. Zdecydowali się na zwołanie kryzysowej narady najważniejszych europejskich przywódców (z satysfakcją należy odnotować udział prezydenta Andrzeja Dudy), poprosili o spotkanie Rady Północnoatlantyckiej NATO i przekazali światowym mediom krytyczny komunikat: „uwaga, uwaga, nadchodzi”.
Czytaj też: Co siedzi w głowie prezydenta Rosji?
Czas ostatecznie nacisnąć na Putina
Głównym celem tego być może ostatniego ostrzeżenia jest wciąż uniknięcie wojny przez wywołanie takiego nastawienia opinii publicznej, który umożliwiłby zwiększenie presji politycznej i gospodarczej na Rosję, zaostrzenie kalibru gróźb i ujawnienie pełnej skali uzgodnionych i podpisanych sankcji. Nie ma bowiem wątpliwości, że będą boleć również Zachód, stąd też występujące jeszcze wahanie: a może uda się nie zamykać Nord Stream 2, a może nie wykluczać Rosji z systemu SWIFT, a może nie zrywać całkiem łańcuchów dostaw.
W tej chwili chodzi więc zapewne o to, by liderzy polityczni i gospodarczy zachodniej Europy te wahania przełamali i komunikowali Rosji, iż naprawdę gotowi są wprowadzić miażdżące sankcje o skali i znaczeniu nieporównywalnym do wcześniejszych, które przecież nie zapobiegły dalszej agresji Putina. Potwierdzeniem tej strategii może być wypowiedź szefowej Komisji Europejskiej, która nastąpiła natychmiast po konferencji doradcy Bidena do spraw bezpieczeństwa Jake′a Sullivana. Ursula von der Leyen oświadczyła, że sankcje uderzą w rosyjski system finansowy i energetyczny, a także w eksport do Rosji zaawansowanych technologicznie produktów i materiałów.
Waszyngton zapewne liczy, że podobny komunikat popłynie do Moskwy z kluczowych unijnych stolic, a nie tylko z Brukseli. Europa musiałaby pokazać wolę faktycznego odcięcia się od Moskwy, co wciąż jest trudno wyobrażalne np. w sektorze energetycznym, w którym w ostatnich dekadach nastąpiło jeśli nie uzależnienie, to strategiczne powiązanie.
Jeszcze większy kłopot w tym, że manifestowane coraz bliższe relacje Rosji i Chin mogą osłabiać znaczenie europejskich kontraktów energetycznych i zachodniej technologii. Rosja może nie być szczególnie chętna, by uzależniać się od Chin, ale i może uznać, że przynajmniej chwilowo odniesie z tego korzyść i zabezpieczy się przed skutkami sankcji. Amerykanie zdają sobie sprawę, że Europa nie może z dnia na dzień odciąć rosyjskiego gazu i ropy, pozbawić się dostaw innych surowców ani całkiem zerwać współpracy przemysłowej. Od kilku tygodni intensywnie szuka alternatyw na Bliskim Wschodzie i w Afryce.
Czerwony alarm ma uświadomić Europejczykom, że albo nacisną na Putina teraz, albo będą musieli ponieść koszty za chwilę.
Świerczyński: Rosja wysyła Ropuchy. Czy wojna zacznie się na morzu?
Już nic nie będzie takie jak dziś
Po drugie, Biden może chcieć przekonać sojuszników, że nie będzie szansy na żadne nowe ułożenie relacji politycznych z Rosją po jej wkroczeniu na Ukrainę. Że Rosja stanie się pariasem relacji międzynarodowych, a nie ich równoprawnym uczestnikiem. Usiłuje powstrzymać jakiekolwiek wizje, wciąż gdzieniegdzie rozważane, mające zaakceptować rosyjską strefę wpływów na Ukrainie i poza jej terytorium.
Dobrze wie, że gdy Putin przekroczy czerwoną linię i faktycznie zaprowadzi swoje porządki, na dyskusję może być za późno. Pokój i stabilność takie, jakie znamy, da się uratować, zanim wybuchnie wojna, później jest tylko szansa na ocalenie jakichś resztek, a europejski ład nieuchronnie się zmieni. Rozmowa ostatniej szansy ma być może uratować negocjacyjną formułę załatwiania spraw między mocarstwami. Jeśli się nie uda, nadejdzie nowa zimna wojna, być może poprzedzona wojną gorącą.
Czytaj też: W Chinach dziwnie cicho o Ukrainie
Nie popełnić błędu Obamy
Biden musi sobie zdawać sprawę, że będzie oskarżony o jej wybuch, nawet jeśli nie będzie wprost współodpowiedzialny. Zapewne w pamięci przewija teraz sytuacje, narady i decyzje sprzed niespełna ośmiu lat. Doskonale wie, że jego ówczesny szef Barack Obama zadziałał za późno i za słabo. Obecny sekretarz stanu Antony Blinken, gdy już odszedł z administracji Obamy, przyznał otwarcie, że ocena Putina była wtedy błędna. Dlatego Biden nie może sobie pozwolić, by sprawiać wrażenie zaskoczonego, nieświadomego czy słabego. Musi okazać stanowczość i siłę, a jednocześnie nie wplątać Ameryki w wojnę z Rosją. Dlatego dostawy broni do Kijowa, dlatego nowe wojska w Europie Wschodniej, dlatego ćwiczenia na Morzu Śródziemnym, a jednocześnie zapewnienia, że nie ma mowy o walce na terytorium Ukrainy, a nawet próbach wojskowej ewakuacji Amerykanów. Amerykańska klasa polityczna jest rozdarta między poczuciem odpowiedzialności za światowy ład ułożony z korzyścią dla USA a niechęcią do angażowania się w nie swoje sprawy. Większość nie widzi na Ukrainie bezpośredniego zagrożenia bezpieczeństwa Ameryki i nie ma ochoty wysyłać wojska na misję, która może skończyć się wojną.
Prezydent USA jest w potrzasku, bo z każdej strony może się spodziewać krytyki. Czający się do skoku na prezydenturę i Kongres republikanie już to wykorzystują, izolacjonistyczna partyjna lewica u demokratów też nie pomaga.
Czytaj też: Incydent na Morzu Czarnym. Bolesny prztyczek dla Rosji
Żarty się skończyły
Amerykanie mogą jednak naprawdę dostrzegać zagrożenie militarne dla wschodniej flanki NATO. Ta flanka to zresztą pojęcie mylące, dzisiaj jest to po prostu front. Przez wciśnięcie czerwonego guzika Biden alarmuje nie tylko własne siły zbrojne (i tak będące w stanie podwyższonej gotowości), ale sygnalizuje sojusznikom, że żarty się skończyły. Mają być gotowi na przyjęcie tysięcy żołnierzy z USA, ale i dołożyć tysiące własnych, by wspólna odpowiedź miała sens i siłę.
Cały czas jest to odpowiedź pokojowa, nikt nawet nie aktywował sił reagowania NATO. Ale kryzys może w każdej chwili przyspieszyć, a wtedy na reakcję będą godziny, a nie tygodnie. Podniesienie stopnia gotowości jest kluczowe, by nie dać się zaskoczyć nie tylko wypadem rosyjskich zielonych ludzików, ale chociażby masą uciekinierów z obszaru walk.
Z Kijowa do Polski jest 470 km, dystans ten da się pokonać autem w kilka godzin. Jak pokazały doświadczenia z granicy polsko-białoruskiej, wojsko może być niezbędne do opanowania nowego kryzysu uchodźczego, a kryzys ten może mieć o wiele większy wymiar niż to, co zgotował Aleksandr Łukaszenka. Dlatego widoczne nad Atlantykiem samoloty transportowe przywożą kolejnych żołnierzy, z magazynów logistycznych w Niemczech do Polski przyjeżdża dodatkowy sprzęt, na cywilnych lotniskach lądują ciężkie śmigłowce. Biden wykluczył ewakuację z terytorium Ukrainy, ale ewakuacja z jej granic jest coraz bardziej realna.
Ostrowski: Macron negocjuje z Putinem. Wygląda to na dialog głuchych