W Burkina Faso armia przejęła władzę, wojskowi pod dowództwem ppłk. Paula-Henriego Damiby obalili prezydenta Rocha Kaborégo. Odbyło się to w dekoracjach zwyczajowych dla afrykańskiego zamachu stanu. Prezydent zniknął, a podpułkownik został przewodniczącym – patetyczność nazw takich ciał to też tradycja – Patriotycznego Ruchu na rzecz Ochrony i Odbudowy. Występując w telewizji, oczywiście na tle flag, w mundurze polowym i w berecie, zapewnił, że armia wkroczyła jedynie, by ustabilizować sytuację. W tym przypadku: wreszcie pokonać bojówki powiązane z tzw. Państwem Islamskim i Al-Kaidą, które poważnie destabilizują kraj. Kaboré musiał odejść, bo nie umiał sobie z nimi poradzić.
ONZ szacuje, że w wyniku trwającego od 2015 r. powstania dżihadystów domy opuściło 1,5 mln z 22 mln mieszkańców Burkina Faso. Ich niedolę pogarszają skrajna bieda i zmiany klimatu, w rejonie Sahelu postępujące znacznie szybciej niż w reszcie świata. Kaborégo obwiniano o nieudolność, w starciach z islamistami ginęli żołnierze – słabo uzbrojeni i niedożywieni. Zamach stanu poprzedziły protesty uliczne, z kolei ruch Damiby przywitano m.in. w stołecznym Wagadugu manifestacjami poparcia.
Podpułkownik, jak wielu przywódców junt przed nim, odebrał staranne wykształcenie, w tym w paryskiej Szkole Wojennej, ma francuskie magisterium z kryminologii i liczne dyplomy amerykańskich kursów wojskowych. Wydał książkę o zwalczaniu terroryzmu i miał proponować, by – jak to zrobiła junta w sąsiednim Mali, też ogarniętym rebelią muzułmańskich radykałów – skorzystać z pomocy rosyjskich najemników z grupy Wagnera, czemu Kaboré podobno się sprzeciwiał.
W Afryce zamachy stanu znów stają się regułą, w 2021 r. osiągnęły roczną średnią porównywalną z tą z epoki dekolonizacji.