W sobotnie popołudnie na największym ukraińskim placu miejskim – monumentalnej sowieckiej Ploszczy Swobody – życie kwitnie. Charkowianie całymi rodzinami wyszli z domów. Dorośli spacerują, popijając popularny tutaj napar z oblepichy (czyli rokitnika) albo kawę sprzedawaną prosto z bagażników samochodów. Dzieci, ubrane w sportowe kombinezony, biegają i zajadają gotowaną kukurydzę z masłem. Ogromne lodowisko obwieszone banerami czekoladowego potentata, firmy Roshen należącej do poprzedniego prezydenta, przyciąga tych, którzy wolą aktywny odpoczynek. Jazda na łyżwach, tak jak na całej Ukrainie i w większości postsowieckich krajów, jest najpopularniejszym sportem zimowym. Sielankową atmosferę wzmacnia duża choinka, z głośników płyną przyjemne dźwięki świątecznych przebojów.
Charków. To tutaj się zacznie?
W Parku Szewczenki, nieopodal pomnika największego ukraińskiego wieszcza, trwają przygotowania do obchodów Dnia Jedności Ukrainy. To święto państwowe wypadające 22 stycznia, ustanowione przez Kuczmę. Upamiętnia zjednoczenie URL (Ukraińska Republika Ludowa) i ZURL (Zachodnioukraińska Republika Ludowa) z 1919 r. Rozkładana jest scena, do której organizatorzy przyczepiają żółto-niebieskie baloniki i plandeki z czerwonym wzorem haftu ukraińskiego. Dwie dziewczyny w ludowych strojach rozdają czerwone goździki policjantom, którzy będą je składać przed pomnikiem. Jedna z nich podchodzi i radośnie zaprasza na koncert na cześć zjednoczonej Ukrainy.
Aż trudno uwierzyć, że ok. 40 km na północ przebiega granica, przy której zgromadziło się ok. 120 tys. rosyjskich wojsk. Kilkanaście godzin wcześniej prezydent Wołodymyr Zełenski zasugerował w wywiadzie dla „Washington Post”, że celem Rosjan może być właśnie Charków – a zajęcie drugiego największego miasta w kraju byłoby „początkiem wojny na dużą skalę”. Pierwsza stolica Ukrainy – tak o nim mówią charkowianie – jest od kilku dni na ustach całego świata. Nagłówki i paski telewizyjne wieszczą rychłe rozpoczęcie wojny.
Na ulicach nie czuć jednak strachu ani paniki. Nie ma nawet napięcia, jakie towarzyszyło chociażby Polakom podczas pierwszej fali pandemii, gdy ustawiali się w kolejkach do sklepów spożywczych. Tutaj nikt nie wykupuje masowo chleba ani papieru toaletowego. Przynajmniej nie teraz.
Wójcik: A może jednak wejdą...
Wojna? Nikt nie ma siły się bać
Do Charkowa dostaję się koleją z Kijowa. To prawie pięciogodzinna podróż składem południowokoreańskiego koncernu Hyundai Rotem, kupionym przed Euro 2012. Mistrzostwa w piłce nożnej odbywały się zarówno w stolicy, jak i tutaj. Pociąg jest zapełniony, potrójne siedzenia zachęcają do rozmów. Zagaduję siedzącego obok 27-letniego Artioma. Jako jeden z nielicznych pasażerów nosi maseczkę (podejście Ukraińców i Polaków do pandemii jest bardzo zbliżone). Chłopak jest pediatrą w jednym z kijowskich szpitali, wraca do domu w Merefie pod Charkowem. Urodził się i wychował w Ługańsku, dziś stolicy nieuznawanej Ługańskiej Republiki Ludowej. Uważa się za Ukraińca, choć jego ojciec jest Rosjaninem, a dziadkowie ze strony matki są Białorusinami.
Rozmawiamy po rosyjsku, który do czasu rozpoczęcia studiów był jego pierwszym językiem. W 2014 r., kiedy separatyści zajęli miasto, jego rodzice z bratem przeprowadzili się do dziadków w Merefie, a on podjął studia w Kijowie. – Chyba już nikt nie ma siły się bać. Nam wciąż tutaj coś albo ktoś grozi. To męczące i bardzo uciążliwe – odpowiada zapytany o to, czy obawia się wojny i czy w ogóle do niej dojdzie. – Ludzie przyzwyczaili się do braku stabilizacji, niepewności. Niektórzy wyjeżdżają do Moskwy, a ci odważniejsi powyjeżdżali do Polski albo Niemiec. Większość moich znajomych ze studiów pracuje na Zachodzie, choć niekoniecznie w zawodzie.
Artiom ze względu na profesję i specjalizację nie obawia się powołania do wojska. – Najwyżej ściągną mnie do pracy w szpitalu polowym, walczyć bardzo bym nie chciał. Nie czuję wojny – podkreśla. – Poza tym i tak jej chyba nie będzie... Zima jest w miarę ciepła, więc Rosjanie nie zaatakują od wschodu. Z prostego powodu – tam nie ma dróg – dodaje, sugerując, że rosyjska armia może się poruszać tylko po dobrze zamarzniętej ziemi.
Kończymy rozmowę na tematy polityczne, gdy agresywnie włącza się ok. 40-letni mężczyzna. Próbuje nas przekonać, że Rosjanie powinni zająć wschodnią Ukrainę. – Przynajmniej zapanowałby porządek. Władimir Władimirowicz wie, jak to się robi! Lepiej niż ten nieszczęsny komik – podkreśla.
Czytaj też: Ukraina stawia na NATO w grze z Rosją. Obudzi Zachód?
Lodowisko po Leninie
Charków to stosunkowo młode miasto, założone przez Kozaków w połowie XVII w. W regionie zaczęły wtedy przeważać język i kultura Ukrainy. Dopiero wskutek industrializacji z XIX w. i za czasów Związku Radzieckiego, gdy ściągali tu rosyjscy robotnicy, Charków zdominował język rosyjski. W latach 1917–34 był stolicą kolejno Ukraińskiej Republiki Rad i Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Uchodził za trzeci największy ośrodek naukowy i przemysłowy ZSRR po Moskwie i Leningradzie. Wciąż pełni funkcję ważnego centrum przemysłowego i kulturalno-naukowego. Region łączą z Moskwą bardzo silne relacje gospodarczo-społeczne, a w przestrzeni informacyjnej przez lata dominowały rosyjskie media – miasto i obwód charkowski były zawsze pod silnym wpływem kremlowskiej propagandy.
Podczas Majdanu w 2013 r. rosyjscy aktywiści wywiesili flagę Rosji nad budynkiem administracji regionalnej. Rok później separatyści ogłosili utworzenie Charkowskiej Republiki Ludowej. Powstanie stłumiono jednak w niecałe dwa dni dzięki szybkiej reakcji ministrów spraw wewnętrznych Arsena Awakowa i obrony Stepana Połtoraka. Burmistrz Hennadij Kernes stanął po stronie rządu ukraińskiego.
Sytuację udało się więc sprawnie ustabilizować, a miasto stało się celem ucieczki uchodźców z obwodów donieckiego i ługańskiego. Szacuje się, że jest ich 170 tys. Dziś około jednej trzeciej mieszkańców Charkowa to ludność wyraźnie i jednoznacznie proukraińska, ta część jest najbardziej aktywna i widoczna, a władze centralne mocno ją wspierają. Dzięki postawie Kijowa i bierności struktur siłowych w 2014 r. w Charkowie obalono pomnik Lenina, który stał tam, gdzie dzisiaj jest lodowisko.
Podkast: W co z nami grają Rosjanie? Będzie wojna?
To wszystko jest radzieckie
Niedaleko pl. Swobody znajduje się Charkowskie Muzeum Sztuki, które zachwyca i przeraża. Imponują bogate zbiory sztuki, w szczególności galeria prac Ajwazowskiego, Siemiradzkiego, Szyszkina. Kolekcja zawiera również słynną drugą wersję niedokończonego dzieła Iwana Repina „Kozacy piszą list do sułtana”. Smuci stan wnętrz. Ostatni remont przeprowadzano kilkadziesiąt lat temu. Ściany są wyblakłe i mocno zabrudzone, z drewnianych podłóg odchodzi lakier, a szpary w oknach uszczelniono gazetami i fragmentami materiału. Największy lęk budzą jednak podziemia. Ciemne szatnie i łazienki wyłożone błękitną płytką aż do sufitu – przytłaczają. Przerażenie potęguje wreszcie fakt, że w podziemiach budynku obok w 1940 r. zamordowano ok. 4 tys. oficerów Wojska Polskiego. Mowa o ofiarach zbrodni katyńskiej, jeńców z obozu w Starobielsku i rozstrzelanych w siedzibie Obwodowego Zarządu NKWD.
I jeszcze smutne twarze schorowanych pań muzealniczek. Często prócz pilnowania odwiedzających ich zadaniem jest zwijanie materiałów chroniących niektóre akwarele przed nadmiarem światła. Kobietę pilnującą sali z olejami Siemiradzkiego pytam o ewakuację płócien na wypadek wojny. Starsza pani zdaje się nie rozumieć pytania ani problemu. – Dlaczego mielibyśmy chować nasze obrazy i gdzie? – zastanawia się. I dodaje, że nie ma znaczenia, czy galeria będzie na Ukrainie, czy w Rosji. – To wszystko przecież jest radzieckie. Tyle lat żyliśmy razem i dobrze nam było. Komu to przeszkadzało? – pyta retorycznie.
Czytaj też: Jak 30 lat temu rozwiązywano Związek Radziecki
Dobrego ranka. Zdrastwujtie!
Dzisiejszy Charków jest dziwny i pełen kontrastów, to typowe większe miasto wschodniej Ukrainy i Rosji. Dużo tu biedy i bogactwa, kiczu projektowanego przez ludzi urodzonych w czasach sowieckich i spragnionych zachodnich rozwiązań. A także ciekawej, ale zaniedbanej modernistycznej architektury. Dziewczyny, określane z francuskiego mianem glamurnych, są niczym księżniczki z mocnymi makijażami i w popularnych szubach (futrach). Nie pasują do swoich partnerów, nierzadko dużo starszych, z twarzami zmęczonymi życiem i alkoholem. Ci noszą sportowe dresy – nawet przy okazjach wymagających bardziej stosownego stroju.
Choć Rosjanie stanowią już tylko ok. 20 proc. ludności miasta, a banerów i afiszy po ukraińsku z roku na rok przybywa, w codziennej komunikacji wciąż dominuje język Puszkina. Wielu Ukraińców, również młodych, niechętnie używa ukraińskiego. Bardzo często w sklepach, a nawet w instytucjach publicznych, takich jak muzea czy teatry, na ukraińskie „dobrego ranka” charkowianie mówią: zdrastwujtie. O popularność narodowego języka od lat zabiegają kolejne rządy w Kijowie.
Zastanawia wreszcie odwrócona piramida potrzeb: charkowianie mają silny gen snobizmu i potrzebę obnoszenia się majątkiem, podobnie zresztą jak mieszkańcy większości postsowieckich państw. Najbogatsi kupują kompletnie nieprzystosowane do ukraińskich dróg ferrari i bugatti, chodzą do psich fryzjerów, fundując pupilom koloryzację sierści. Biedniejsi potrafią zrezygnować z podstawowych potrzeb, takich jak montowanie w domach filtrów pozwalających na spożywanie kranówki czy remont, na rzecz droższej sobolej szuby czy wakacji w Turcji.
Krzemiński: Czy Niemcy zmienią politykę wobec Rosji i Ukrainy?
Nowe życie na Zachodzie
– Teraz jestem bezpieczna i szczęśliwa. Bałam się bardzo, że nie zdążę przed wojną – dzieli się 50-letnia Nadieżda, siedząca obok w samolocie do Krakowa. Niedawno wyprowadziła się z Ukrainy i zamieszkała w Tychach, gdzie będzie pracować na ochronie w browarze. Dołączy do siostry i syna. – Od dawna czeka na mnie w Polsce robota. Pomógł mi ją załatwić syn, Dima, który przeprowadził się do Tychów cztery lata temu. Mnie bardzo trudno było zostawić dom i ogródek pod Charkowem – opowiada. – Nie chcę już dłużej żyć pod presją, w ciągłym strachu i oczekiwaniu, co się złego może stać. Czuję się młoda, chcę zacząć nowe życie na Zachodzie – dodaje.
Rozmawiamy po rosyjsku, ale co jakiś czas Nadieżda stara się wtrącać polskie słowa, których nauczył ją syn. Z zapałem poznaje nowe wyrażenia, co chwila podpytuje, jak coś powiedzieć po polsku. Zauważa duże podobieństwo do ukraińskiego. Z największym namaszczeniem wypowiada słowo „pan”, za każdym razem zwracając się tak do mnie albo do stewarda. – Polska jest wspaniała. Bardzo lubię Kraków i Bielsko-Białą. Moja siostra buduje tam teraz dom. Ja też za kilka lat wybuduję. Albo chociaż uzbieram na mieszkanie. Ale najpierw muszę znaleźć sobie męża, najlepiej jakiegoś Polaka. Nie chcę Ukraińca – mówi z rozbrajającą szczerością.
Nadieżda w czasie dwugodzinnego lotu streszcza mi historię swojego życia. Opowiada o tatarskich korzeniach, zmarłym mężu Aleksieju, którego poznała w ramach subotnika w Słowiańsku, czyli prac społecznych organizowanych w ZSRR. Wspomina chorobę matki, cierpiącej na stwardnienie rozsiane, alkoholizm ojca i wreszcie przygotowania do wyjazdu. Przy pożegnaniu, przed kontrolą paszportową w Balicach, dzieli się przemyśleniami politycznymi. Twierdzi, ze Ukraińcy i Rosjanie to wspaniałe narody i dobrzy ludzie, nie mają jednak szczęścia do rządzących. – Polityka bardzo niszczy nasze serca. Dlatego musimy niestety uciekać. Cena wysoka, ale konieczna – dodaje.
Czytaj też: „Jesteś dzieckiem bohatera, pamiętaj”. Ukraińskie święta bez taty