Nikt już prawie w USA nie wątpi, że w wyborach za trzy lata Donald Trump znów powalczy o prezydenturę. Nadchodzący rok wiele powie o jego szansach – w dużej mierze zależą one bowiem od wyniku listopadowych wyborów do Kongresu. A głównie od tego, jak wypadną popierani przez niego politycy. Jak na razie wszystko idzie po myśli byłego prezydenta i układa się fatalnie dla Joe Bidena i Demokratów.
W wyborach do federalnej legislatury w połowie pierwszej kadencji urzędującego prezydenta (tzw. Midterm) jego partia niemal zawsze przegrywa. I tym razem sondaże przewidują listopadową porażkę Demokratów. Tym bardziej że ich przewaga nad Republikanami w Izbie Reprezentantów jest minimalna, a w Senacie, przy równym rozkładzie miejsc 50 do 50, wisi na jednym głosie wiceprezydent Kamali Harris.
Wybory półmetkowe sprowadzają się zwykle do plebiscytu na temat rządów prezydenta i jego administracji, a Amerykanie oceniają je marnie. Notowania Bidena, którego zaraz po inauguracji aprobowało ponad 60 proc. Amerykanów, spadły do ok. 40 proc. W ostatnich kilku dekadach tylko Trump miał tak niskie w niespełna rok po objęciu urzędu.
Pozornie nie powinno być tak źle, bo gospodarka, zazwyczaj najważniejsza determinanta nastrojów, wzrasta w tempie, którego Europa może Ameryce pozazdrościć, a bezrobocie – 4,2 proc. – jest najniższe od półwiecza. W czasie pandemii Amerykanie powiększyli swe oszczędności, spłacają długi i stawiają warunki pracodawcom, którzy dają im rekordowe podwyżki, aby zatrzymać ich w firmie. Cóż z tego jednak, skoro korzyści te niweluje prawie 7-proc., największa od 1982 r., inflacja.
Odblokowanie lockdownów zwiększyło popyt, za którym nie nadąża podaż towarów, m.in. wskutek zakłóceń w łańcuchu dostaw. Republikańska opozycja obarcza jednak za to winą prezydenta i Demokratów, twierdząc, że niepotrzebnie rzucono na rynek miliardy dolarów – uchwalając ustawy o pomocy ekonomicznym ofiarom pandemii – dodatkowo zwiększając popyt, co wywołało wzrost cen.