Nadal smaczna, ale w polityce już zbędna. Największa przegrana ostatnich wyborów w Niemczech. Zna ją każdy, choć nigdy nie brylowała na salonach, trzymała się ziemi. Nie miała partyjnych uprzedzeń, zajadał się nią chadek, liberał, socjalista, konserwatysta, progresista. Łączyła, nie dzieliła. Jej zapach, wygląd i smak kusił, przyciągał wyborczy lud. Kto chciał zdobyć jego serce, musiał popisać się solidnym kęsem, ocierać usta z tłustego sosu, popić regionalnym piwem. Ale dziś, w epoce ekożywności i weganizmu stała się wstydliwym balastem. Zamiast się po niej oblizywać, chętni na urząd kanclerza musieli dłubać w biosałatce i publicznie wypierać się znajomości z kiełbasą.
Najbardziej podchwytliwym pytaniem na spotkaniach wyborczych było – czy kandydat/kandydatka na urząd kanclerza grilluje, a jeśli tak – to co? Odpowiedź kazała z reguły na siebie czekać, najpierw należało się upewnić, jaka grupa wyborców oczekuje grillowego coming-outu i czy na sali są dziennikarze. I potem pojawiało się pełne skruchy: – Tak, jeszcze grilluję... Szmer, duży. – ...ale tylko kiełbaski z lokalnej biohodowli… a do mojego ekorzeźnika jeżdżę na rowerze... Aplauz umiarkowany. I zaraz kolejny test wyborczej wiarygodności: jakiego węgla używa do grillowania? – Oczywiście drzewnego, z odzysku... No tak, nadal grzech, więc szybka deklaracja poprawy: – Więcej już nie będę... „Wprawdzie nie wszyscy muszą być aniołami – podkreśla Robert Habeck, współprzywódca Zielonych, a w nowym rządzie minister nowego resortu: gospodarki, energii i ochrony klimatu – ale menu na talerzu to także polityka”. Dlatego aktywni na politycznej scenie (jeszcze) smakosze kiełbasek schodzą do podziemia.
Romantyczna Loreley znad Renu, baśniowa opowieść Heinego o tajemniczej rusałce, jest jedną z nielicznych wspólnych karm dla niemieckiej duszy.