Przez praktycznie całą jego karierę – polityczną, ale też tę wcześniejszą, dziennikarską – wydawało się, że jest niezatapialny. Naczelny trefniś Wielkiej Brytanii robił żart za żartem, łamał zasady pisanie i niepisane, na Wyspach tak samo przecież ważne, i ciągle utrzymywał się na szczycie. Nie zaszkodziły mu koloryzowane albo całkiem zmyślone historie, które opisywał jako brukselski korespondent „The Observer”, ani kontrowersje wokół jego członkostwa w Klubie Bullingdona, stowarzyszeniu bogatych i uprzywilejowanych studentów Uniwersytetu Oksfordzkiego, którzy lubili się bawić w sposób niemoralny, a nawet obsceniczny. Nie osłabiło jego popularności zaangażowanie w kampanię brexitową, mimo że ta opierała się na dezinformacji i fałszywych prognozach ekonomicznych. Poradził sobie jako szef dyplomacji, choć jest raczej obcesowy i bezceremonialny, protokół woli ignorować. Utrzymał się na stanowisku szefa rządu nawet pomimo klęski początku pandemii, gdy wbrew globalnemu trendowi upierał się, że kraju nie zamknie, bo lepiej, żeby Brytyjczycy koronawirusa masowo przechorowali, niż żeby próbowali go uniknąć.
Boris Johnson jednak nie z teflonu?
Zdarzało się, że premierzy na Wyspach wylatywali z roboty za znacznie mniejsze przewinienia. Tymczasem Johnson nie tylko utrzymywał się na powierzchni, ale zaliczał też spektakularne sukcesy, jak wybory z 2019 r. zakończone wydarciem laburzystom kilku bastionów. Lider konserwatystów naprawdę pozwalał uwierzyć, że jest politykiem z teflonu – nic nie przyklejało się do niego na tyle długo, by trwale mu zaszkodzić.
Okazuje się jednak, że nawet teflon, przynajmniej w polityce, ulega pod naporem dużej liczby jednoczesnych ataków. A z taką właśnie falą zmaga się w tej chwili Boris Johnson. I wygląda na to, że tym razem fala może go przykryć zupełnie.
Brytyjski tygodnik: Bierność Johnsona zabiła tysiące ludzi
Świąteczny quiz nie taki wirtualny
Najnowszą odsłoną kontrowersji wokół premiera jest afera związana z ubiegłoroczną imprezą bożonarodzeniową zorganizowaną przez Downing Street dla bezpośrednich podwładnych Johnsona. W sobotę gazeta „Sunday Mirror” opublikowała zdjęcia z przyjęcia z 15 grudnia 2020 r. Premier był wtedy gospodarzem świątecznego quizu, w którym odczytywał na głos pytania. I choć quiz miał formę wirtualną, a na zdjęciach widać Johnsona przed ekranem do telekonferencji w towarzystwie dwóch współpracowników, anonimowe źródło z biura premiera doniosło gazecie, że w pomieszczeniach na Downing Street znajdowało się o wiele więcej osób. W jednym z biur miały się nawet znajdować jednocześnie aż cztery zespoły, każdy liczący po sześciu zawodników. W dodatku większość piła wtedy alkohol, co tylko ułatwia w tej chwili ich krytykę.
Rok temu o tej porze w Londynie obowiązywały pandemiczne restrykcje drugiego stopnia, które zakazywały m.in. kontaktów pomiędzy osobami mieszkającymi w różnych gospodarstwach domowych. W ich świetle impreza Johnsona była więc nielegalna. Co więcej, wskazania brytyjskiego rządu, którego Johnson był szefem, mówiły wprost o ryzykach związanych z imprezami świątecznymi. Bożonarodzeniowe obiady i kolacje ze współpracownikami były zakazane, bo samo Downing Street zakwalifikowało je jako wydarzenia towarzyskie, a nie zawodowe.
Czytaj też: Johnson zaprowadza rewolucję na niby
Śledztwo trwa, lecą głowy
Johnson broni się przed oskarżeniami w swoim stylu – udając, że rzeczywistość jest inna, niż wydaje się jego krytykom. Twierdzi, że nie złamał prawa w żadnym momencie, a informacje podane przez gazetę są nieprawdziwie. Mimo to jednak osobiście zlecił śledztwo w sprawie imprezy, które poprowadzi Simon Case, wysokiego szczebla urzędnik biura premiera. Nie wiadomo dokładnie, co będzie sprawdzał ani czy przepyta samego Johnsona, ale prasie powiedział już, że wyniki śledztwa przedstawi „najszybciej, jak tylko to będzie możliwe”.
Tym, którzy skalą afery wokół jednej imprezy mogą być zdziwieni, przypomnieć należy, że to kolejna z całej serii historii o urzędnikach biura premiera, którzy pandemią niespecjalnie się przejmowali. Podczas gdy Brytyjczycy karnie siedzieli w domach, przez ponad półtora roku znosząc jeden z najostrzejszych reżimów sanitarnych w Europie, pracownicy administracji rządowej robili wszystko, by nie podzielać cierpienia obywateli. Trzy dni po quizie Johnsona, 18 grudnia, na Downing Street odbyło się inne wydarzenie, również z konsumpcją alkoholu, w czasie którego urzędnicy zostali nagrani, żartując – m.in. z lockdownu – i łamiąc zasady dystansu społecznego oraz przebywania w jednym pomieszczeniu. Wideo z tego spotkania wyciekło już wcześniej, rząd zlecił śledztwo, poleciała nawet głowa Allegry Stratton, która pełniła rolę rzeczniczki brytyjskiej delegacji w czasie niedawnego szczytu klimatycznego COP26 w Glasgow.
Środkowy palec wymierzony w zwykłych ludzi
Brytyjskie media ustaliły, że oprócz dwóch wyżej wymienionych sytuacji na Downing Street odbyło się jeszcze co najmniej pięć spotkań na przestrzeni listopada i grudnia ubiegłego roku – wszystkie rażąco naruszały pandemiczne obostrzenia. Tak znacząca ich liczba każe myśleć, że wydarzeń podobnego kalibru było znacznie więcej, że mogły być wręcz w biurach premiera codziennością. W społeczeństwie takim jak brytyjskie, oparte na praworządności i wierze w skuteczności instytucji i wspólnych zasad, taka postawa odebrana zostałaby jak środkowy palec wymierzony w zwykłych ludzi.
Do tej listy dopisać należy skandale wcześniejsze, choć wcale jeszcze nieprzebrzmiałe. Jak ucieczka z Londynu na północ kraju Dominica Cummingsa, byłego już doradcy premiera i jego głównego spin doktora. Cummings wyjechał ze stolicy w środku pandemicznych obostrzeń, nie miał ku temu specjalnego powodu, a szukając wytłumaczenia – zmyślał i kluczył. Johnson wtedy też niespecjalnie go potępiał, w ramach komentarza wypowiadając okrągłe formułki o wkładzie doradcy w walkę z koronawirusem. Na początku listopada reputacja premiera została nadwerężona również z powodu afery wokół Owena Patersona, byłego członka gabinetu i (już) eksposła torysów, który rolę w parlamencie łączył z byciem płatnym konsultantem dla firmy medycznej Randox. Na doradzaniu zarabiał 110 tys. funtów rocznie, a firma w tym czasie otrzymała wielomilionowe kontrakty rządowe na dostawę sprzętu, w tym testów na koronawirusa. Normalna procedura w Westminsterze nakazywałaby zawieszenie go w prawach i obowiązkach posła na miesiąc, co byłoby dla Patersona relatywnie bezbolesne, ale Johnson nakazał partyjnego kolegi bronić w dyscyplinarnym głosowaniu, za co ściągnął na siebie gigantyczną krytykę. Swoją decyzję próbował potem odkręcić, zaproponował całkowity zakaz pracy doradczej dla wszystkich czynnych posłów, ale niesmak, i to duży, pozostał.
Czytaj też: Kanclerz odchodzi, „Rasputin” zostaje. Jatka w brytyjskim rządzie
Sondaże spadają, niezadowolenie w partii rośnie
Johnsona coraz mniej lubią wyborcy. W tej chwili dobrze ocenia go tylko 24 proc. respondentów, 59 proc. jest krytycznych. Niewiele lepiej jest zresztą w jego własnej partii, gdzie premier traci pozycję hegemona. W sondażach torysów przegonili laburzyści, którzy mają nad nimi 9 pkt. proc. przewagi, najwięcej od lutego 2014 r. To spory policzek, bo Partia Pracy w ostatnich miesiącach wyglądała na ugrupowanie zdolne co najwyżej przewrócić się o własne nogi. Brak charyzmatycznego przywództwa i dobrych merytorycznych propozycji programowych oraz pat między lewicą starą, materialną, a nową, tożsamościową, paraliżował opozycję. Johnson zachowuje się, jakby chciał jej teraz podać pomocną dłoń.
W Partii Konserwatywnej rośnie niezadowolenie, konserwatywni publicyści – w Wielkiej Brytanii bardzo wpływowi – porównują premiera nawet do Richarda Nixona. I to tym Boris Johnson powinien martwić się najbardziej. Droga do utraty premierostwa wiedzie właśnie przez utratę kontroli nad własnym ugrupowaniem. Jeśli torysi zdecydują się go odwołać i wybrać nowego szefa, będzie to oznaczać koniec jego kadencji na 10 Downing Street. Możliwe więc, że na Borisa Johnsona wreszcie zaczną działać prawa politycznej grawitacji.
Czytaj także: Boris Johnson skończył elitarne szkoły. Nic mu to nie dało