Choć Chile to kraj przez wielu uznawany za najbardziej rozwinięty w regionie, a jego wizerunek zagranicą oparty jest na sukcesach gospodarczych rozpoczętych jeszcze w czasach dyktatury Pinocheta, to pod względem obyczajowym przez lata pozostawał bastionem mieszczańskiego, katolickiego konserwatyzmu. Dopiero w 2004 r. zalegalizowano w Chile cywilne rozwody – wcześniej, aby związek unieważnić, trzeba było domagać się anulacji, na którą monopol miał Kościół katolicki, zarabiając na tym nawet do 5 mln dol. rocznie. Przez długie lata utrzymywał się tam też zupełny zakaz aborcji, częściowo uchylony przez socjalistkę Michelle Bachelet w 2017 r. Usunąć ciążę nadal można tam jednak tylko w ściśle określonych przypadkach, jak obumarcie płodu, zagrożenie życia matki lub udowodnione pochodzenie ciąży z gwałtu. W świetle tak opresyjnych norm społecznych, odzwierciedlanych w prawie, legalizacja małżeństw jednopłciowych to zmiana rewolucyjna.
Czytaj także: Małżeństwa jednopłciowe na świecie
Prezydent Piñera zmienił front
Deputowani w środowym głosowaniu byli jednak jednomyślni. 82 z nich projekt poparło, 20 było przeciw, dwóch się wstrzymało. Wcześniej za ustawą opowiedziała się też większość w senacie, dzięki czemu legalizacja lada moment stanie się faktem. Również dlatego, że popiera ją odchodzący prezydent Sebastian Piñera. Wywodzący się z pinochetowskich elit prawicowy polityk długo był przeciwnikiem małżeństw jednopłciowych, również dlatego, że jest zdeklarowanym ortodoksyjnym katolikiem. Już za swojej pierwszej kadencji w roli głowy państwa, w latach 2010–2014, blokował wszelkie projekty ustaw liberalizujące prawo w kwestiach światopoglądowych. Tak chociażby było z aborcją – próby jej zalegalizowania odrzucał, zamiast tego ustanawiając 25 marca narodowym dniem dzieci nienarodzonych. Cztery lata blokował też ten pozostawiony mu w spadku przez Michelle Bachelet projekt.
Teraz jednak zmienił front, otwierając drzwi do pełnej legalizacji małżeństw jednopłciowych. W czerwcu mówił publicznie, że w Chile „nadszedł czas na równość małżeńską, tak aby każdy obywatel mógł żyć i założyć rodzinę, ciesząc się przy tym pełną ochroną prawną, na jaką zasługuje”. To przełom również dla niego samego jako polityka, który wprawdzie z prezydenturą się żegna, ale ma nadzieję pozostać ważną osobą w tamtejszej polityce i utrzymać kontrolę nad chilijską prawicą. Piñera, którego brat José jest ojcem założycielem chilijskiego neoliberalizmu, twórcą niemal całkowicie prywatnego systemu emerytur AFP i współautorem dopiero niedawno uchylonej „Konstytucji Wolności”, ustawy zasadniczej z czasów Pinocheta, odchodzi z pałacu prezydenckiego w gigantycznej niesławie. Ostatnie dwa lata chilijskiej polityki to okres przewrotów porównywalnych z obaleniem dyktatury i przywróceniem demokracji. A Sebastian Piñera, wykształcony na Harvardzie ekonomista, którego majątek wycenia się na 3 mld dol., z tymi przewrotami nie umiał sobie w ogóle poradzić.
Czytaj także: Wielkie manifestacje feministyczne w konserwatywnym Chile
Chilijczycy mówią „dość”!
W 2019 r. na ulicach największych miast kraju wybuchła społeczna rewolta, dla której zapalnikiem była podwyżka cen biletów metra w Santiago o 30 pesos. To może kwota niewielka, ale biorąc pod uwagę fakt, że metro jest w tej gigantycznej, dziewięciomilionowej metropolii jedynym sposobem sprawnego przemieszczania się po mieście, a nierówności w chilijskim społeczeństwie coraz bardziej się pogłębiały, dla wielu była nie do zaakceptowania. Pierwsi zaprotestowali uczniowie i studenci, wzywając do bojkotu cen i masowo przeskakując na stacjach przez bramki kontrolne. Szybko dołączyli do nich inni, których neoliberalizm trzymał przez ostatnie dekady na marginesie życia społecznego: emeryci, pracownicy szarej strefy, nauczyciele, nawet Mapucze – rdzenni mieszkańcy południa Chile, przez Pinocheta prześladowani, a w demokracji oskarżani o terroryzm, gdy walczyli o prawo własności swojej ziemi.
Niemal dwa miesiące protestów, w czasie których popularność rządu Piñery spadała lawinowo, doprowadziły do zmian, które dzisiaj w Chile nazywane są „drugą transformacją ustrojową”. Oddolny ruch społeczny wymusił na prezydencie zgodę na referendum konstytucyjne, w dodatku nową ustawę zasadniczą miało wybrać zgromadzenie docelowo bez udziału zawodowych polityków. Wybory do tej instytucji, dwukrotnie przekładane z powodu pandemii, ostatecznie odbyły się w maju i zakończyły absolutną klęską starych, wielkich partii, współtwórców posttransformacyjnego konsensusu z przełomu lat 80. i 90. Jedną trzecią miejsc w Zgromadzeniu Konstytucyjnym (jego prace zakończą się w przyszłym roku) zdobyli niezależni kandydaci, głównie związani z lewicowym aktywizmem i ruchami ulicznymi.
Chile przed ważnym wyborem
Tymczasem na Piñerę spadały kolejne fale krytyki, praktycznie jedna za drugą. Oberwało mu się za słabe zarządzanie kryzysem pandemicznym, a potem – ściągnięcie do Chile chińskich szczepionek, które okazały się nieskuteczne. Na początku października znalazł się w centrum skandalu Pandora Papers – z ujawnionych dokumentów wynikało, że uczestniczył w mechanizmie korupcyjnym związanym ze sprzedażą jednej z kopalni miedzi. Parlament postanowił się sprawie przyjrzeć, wszczął śledztwo, co doprowadziło do impeachmentu prezydenta. Z La Monedą, siedzibą chilijskich głów państwa, żegna się jako najmniej popularny prezydent w demokratycznej historii Chile – pozytywnie o jego pracy wypowiada się zaledwie 14 proc. respondentów.
W ostatnim czasie chilijska demokracja uległa gigantycznemu spolaryzowaniu. Odzwierciedlają to wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich z 21 listopada. Wygrał je José Antonio Kast, ultraprawicowy radykał, apologeta Pinocheta i fan Jaira Bolsonaro, który Piñerę atakuje z prawej flanki. Razem z nim 19 grudnia w wyborczej dogrywce zmierzy się Gabriel Boric, lewicowiec spoza największych partii, którego program doskonale streszcza główne hasło wyborcze: „jeśli Chile było miejscem narodzin neoliberalizmu, stanie się też miejscem jego śmierci”. Ktokolwiek w grudniu wygra, będzie kandydatem spoza środowiska, które stworzyło w 1989 r. transformacyjny kompromis i które krajem rządziło nieprzerwanie przez ostatnie 30 lat.
Sebastian Piñera, akceptując małżeństwa jednopłciowe, próbuje więc część tego zradykalizowanego elektoratu na powrót przyciągnąć do siebie i swojej partii, prawicowego bloku Chile Vamos. Wszystko wskazuje jednak na to, że gesty w kierunku progresywistów niewiele dadzą. Ostatnie miesiące jego drugiej kadencji to łabędzi śpiew formacji politycznego centrum, ojców i matek chilijskiej transformacji – oraz ich dzieci, bo chilijską sceną od zawsze rządzą polityczne dynastie. W 2019 r. na stołecznym Plaza Italia, głównej arenie protestów, najważniejszym postulatem nie było wcale reklamowane przez media „to nie 30 pesos, to 30 lat”, ale żądanie całkowitej wymiany elit politycznych i napisanie od nowa reguł życia w Chile. Bez względu na to, jaki efekt będą miały prace Zgromadzenia Konstytucyjnego i wybory prezydenckie, ten cel w dużej mierze zostanie zrealizowany. Czy to wyjdzie Chilijczykom na dobre? Niekoniecznie, bo progresywiści z lewicy z Kastem, synem nazistowskiego żołnierza i historycznym rewizjonistą, raczej się nie dogadają. Pewne jest tylko to, że w Chile właśnie definitywnie kończy się pewna epoka. Nie tylko dla par jednopłciowych – ale dla wszystkich obywateli.
Czytaj także: Szwajcaria powiedziała „tak” małżeństwom jednopłciowym