To była dopiero druga wizyta zagraniczna Władimira Putina od początku pandemii. Przyleciał do Delhi na krótko – po kilku godzinach rozmów i kolacji wrócił na Kreml. Nie przeszkodziło to prorządowym indyjskim mediom w podbijaniu wagi spotkania. Zaczęło się serdecznie, od lubianych przez Narendrę Modiego gestów: mocnych uścisków dłoni i przyjacielskich objęć, wymienianych z uśmiechem na trawniku z reprezentacyjną bryłą Hyderabad House w tle. Budynek zaprojektował brytyjski architekt Edwin Lutyens, którego inne osiągnięcia indyjski premier kazał ostatnio w New Delhi wyburzyć i ulepszyć pod pretekstem unowocześnienia prac parlamentu, a de facto w nacjonalistycznym nurcie odcinania się od kolonialnej przeszłości.
Putin maszerował przed kamerami dziarsko, a podczas oficjalnej części spotkania zachowywał się bardzo swobodnie. Obaj liderzy podkreślali, że kraje łączy długa i stabilna przyjaźń, obaj deklarowali, jak planują ją teraz rozwijać – w handlu, zbrojeniach i walce z terroryzmem. Zapowiedzieli zwiększenie wymiany handlowej, start produkcji rosyjskich karabinów AK-203 w Indiach, zakup rosyjskiego systemu obrony rakietowej S-400 i wspólną pomoc humanitarną dla Afganistanu. Ale ile treści jest w tych symbolicznych umowach?
Czytaj też: Indie obierają niebezpiecznie nacjonalistyczny kurs
Putin i Modi lubią się i spotykają
To pierwsza osobista rozmowa Putina i Modiego od 2019 r., gdy widzieli się na szczycie grupy BRIC w Brasilii. A historia ich spotkań jest bogata – rozmawiali wcześniej aż 19 razy. Nie jest tajemnicą, że się lubią i sporo ich łączy. Były agent i były organizator prawicowych radykałów, obaj karmią swych wyborców populistycznymi obietnicami o powrocie do wielkości i przywróceniu złotej ery. Obaj nie cierpią wolnych mediów – ostatnio Modi przebija nawet Putina w bezwstydnym eliminowaniu niewygodnych dziennikarzy, Indie są dziś jednym z najniebezpieczniejszych krajów do pracy dla tej grupy zawodowej. O ile putinowskie konferencje prasowe to kontrolowane spektakle, o tyle Modi w ogóle nie zawraca sobie nimi głowy – wszystko, co ma do powiedzenia, nadaje we własnych kanałach społecznościowych, ma nawet aplikację NaMo.
Poza zbliżonymi ambicjami Indie i Rosja mają teraz także podobne strapienia. Zmiany w geopolitycznym układzie sił grożą im marginalizacją – rosnąca potęga Chin, amerykańskie wycofanie, pandemia i destabilizacja Afganistanu mają kluczowe znaczenie dla pozycji obu kolosów na glinianych nogach. Ale też wiele je dzieli, a im więcej było podczas wizyty Putina w Delhi słów, tym mniej przystawały do faktów i liczb obrazujących realną skalę relacji tych krajów.
Czytaj też: Indie duszą się od smogu
Biden ręki Modiemu nie podał
Roczna wymiana handlowa Indii z USA jest warta 80 mld dol., to prawie dziesięć razy więcej niż handel z Rosją. Ameryka jest ich największym partnerem handlowym, Rosja pozostaje na odległej 25. pozycji. Jeszcze przed dekadą Hindusi realizowali u Rosjan aż 70 proc. kontraktów zbrojeniowych, ale od kilku lat starają się różnicować zakupy – rosyjskie udziały spadły do 45 proc. A mają jeszcze zmaleć.
Kordialne stosunki Delhi i Kremla niepokoją jednak obserwatorów na Zachodzie, słusznie wskazujących, że Indie dryfują dziś w kierunku antydemokratycznym – pogarszająca się kondycja gospodarki idzie w parze ze wzmożeniem populizmu, podsycaniem nienawiści na tle etnicznym i religijnym, pogromami mniejszości i ograniczaniem wolności obywatelskich. W tych aspektach Modiemu zdecydowanie bliżej do Putina niż Joe Bidena. Zresztą, jeśli porównać wizytę rosyjskiego przywódcy w Indiach z niedawną wizytą Modiego w Białym Domu i rozmowy z Bidenem oraz wiceprezydentką Kamalą Harris, temperatura i atmosfera w USA były znacznie chłodniejsze. Procedury antycovidowe wykluczały uśmiechy i uściski, ale i chęci ku nim nie było.
Biden nie zapomniał, jak ochoczo Modi fraternizował się z Donaldem Trumpem i podniecał tłumy przemówieniem w Madison Square Garden. Z nim Modiemu nie poszło tak gładko – spotkanie ograniczyło się do staromodnej dyplomacji, pragmatycznych rozmów, na koniec okraszonych przez Harris uwagami sugerującymi niezadowolenie z tego, że Indie nie wypełniają demokratycznej misji ani we własnych granicach, ani w regionie.
Ameryka na Indo-Pacyficznym podwórku
Przez lata amerykańska życzliwość dla Indii zasadzała się na potrzebie budowania w Azji demokratycznej przeciwwagi dla centralistycznego modelu chińskiego. Indie, najludniejsza demokracja świata, miały świecić przykładem, budować wokół koalicję krajów mniejszych i słabszych, ale dążących ku liberalnym ideałom. Delhi miało być np. parasolem dla Filipin, Korei Południowej czy Wietnamu wobec chińskiego ekspansjonizmu na wodach Morza Południowochińskiego, a także agentem prodemokratycznych zmian w Birmie czy Bangladeszu. Wszędzie okazały się słabe, spóźnione i niekonkurencyjne wobec szybkiej chińskiej dyplomacji podlewanej sowitymi inwestycjami. Efekt jest taki, że na wyrysowanym przez Amerykanów Indo-Pacyficznym podwórku najwięcej do powiedzenia ma dziś Pekin, o ile to podwórko na pewno istnieje.
Dlatego Joe Biden nie wypowiedział standardowych przy okazji takich spotkań fraz o łączących kraje wartościach, a Harris przemyciła nieco dziegciu. Atrakcyjność Modiego dla Amerykanów spadła także z powodów gospodarczych. Jeszcze kilka lat temu objeżdżał USA i Europę, zapraszając: „Produkujcie w Indiach!”, ale ich infrastrukturalne zapóźnienia podważyły sens tych słów, a w pandemicznych realiach przerwanych globalnych łańcuchów produkcji i zaopatrzenia wytwarzanie czegokolwiek poza USA brzmi teraz jak kiepska propozycja.
Zobacz też: Indyjski system kastowy
Indie między Wschodem a Zachodem
To Modi potrzebuje Amerykanów. I de facto trzyma się ich, podczas gdy Putin odpływa w kierunku Chin. Właśnie na powstrzymaniu go przed zbytnim zbliżeniem z Pekinem tak bardzo zależy Modiemu. Stąd pochlebiająca Kremlowi decyzja o produkowaniu AK-203 nad Gangesem czy zakup systemu rakietowego. Gest ten pogwałca co prawda wydany przez USA zakaz kupowania broni od Rosji, Korei Północnej i Iranu. Ale czy przechyla szalę indyjskich sojuszy na stronę Kremla? Wydaje się raczej jedną decyzją, obliczoną także na reakcję krajowego elektoratu. Modi postawił sobie trudne zadanie balansowania na linie pomiędzy USA a Rosją, choć jego największym zmartwieniem pozostają Chińczycy, z którymi wikła się w coraz ostrzejsze konflikty – w ubiegłym roku w Ladakhu doszło do poważnej wymiany ognia, zginęło 20 indyjskich żołnierzy, ofiary ponieśli też Chińczycy. W takich zderzeniach Modi nie może liczyć na Putina, który apele o wsparcie ignoruje.
Gra w półdystansie – spotkania to z Bidenem, to z Putinem – tylko z pozoru nawiązują do indyjskiej strategii nieangażowania się i dywersyfikacji sojuszy. W gruncie rzeczy to relacje z USA decydują o notowaniach Indii. Nagłe wycofanie wojsk amerykańskich z Afganistanu dobrze to pokazuje – Hindusi z dnia na dzień stracili tam wpływy, a umocniła się pozycja Pakistanu wspieranego przez Chiny.
Z kolegą z Kremla miło się gawędzi
Spotkanie z Putinem i odmieniana przez wszystkie przypadki konieczność obrony przed międzynarodowym terroryzmem świadczy o tym, że Modi stara się zabezpieczyć. Poprzednim razem rozkwit terroryzmu na pograniczu Afganistanu z Pakistanem skończył się krwawymi zamachami w Bombaju w 2008 r. A wywołana nimi frustracja pomogła wynieść Modiego do władzy. Na fotelu premiera zasiadał jako światły entuzjasta biznesu, miał szeroko otworzyć kraj na kapitalizm – Zachód dał mu więc fory i kredyt zaufania.
Dziś rządzi jako skrajny nacjonalista uprawiający cyniczne gry na gospodarczych zgliszczach, a na światowej szachownicy jest zmuszony do wysłuchiwania upomnień od waszyngtońskiego brata, mimo że tak dobrze mu się gawędzi z kolegą z Kremla. Wciąż jednak co innego śnić o potędze, a co innego nią być.
Czytaj też: Indie – ofensywa młodości