Prezydent Joe Biden jeszcze w kampanii wyborczej przyrzekał, że odnowa demokracji tak w USA, jak i na świecie będzie jego strategicznym celem. I od początku urzędowania próbuje dotrzymać słowa. W pierwszej podróży do Europy Biden zdefiniował najważniejszy konflikt dzisiejszego świata jako starcie demokracji z autorytaryzmem. Obrona demokracji urosła do tej samej rangi co bezpieczeństwo i walka o klimat. I dlatego na 9–10 grudnia Biden zwołał szczyt aż 110 krajów świata, by zmobilizować je przeciw autorytaryzmowi.
Miało być święto, ale na razie zapowiada się tor z przeszkodami. Lista zaproszonych rządów – którym nolens volens Amerykanie wydają świadectwo demokratycznej przyzwoitości – jest długa, to więcej niż połowa wszystkich krajów na świecie. A przecież szanowany instytut badawczy V-Dem z uniwersytetu w Göteborgu podaje w raporcie, że w dziesięcioleciu 2010–20 doszło do fatalnego pogorszenia stanu demokracji – zwłaszcza w Azji, Europie Środkowej i Wschodniej oraz Ameryce Łacińskiej. Wstyd powiedzieć, ale według badań opartych na kilkunastu szczegółowych wskaźnikach na pierwszym miejscu największych upadków znalazła się Polska – nawet przed Węgrami, Turcją i Brazylią!
Jednak Polska dostała zaproszenie na szczyt Bidena, a Węgry nie. Na liście nie ma też Turcji, choć jest ważnym sojusznikiem w NATO, a jest na przykład Pakistan czy Irak. Słowem, Waszyngton wziął się do ćwiczeń z ekwilibrystyki politycznej.
Ludowa, burżuazyjna, liberalna
Departament Stanu USA, który jest organizatorem szczytu, widzi potrójną rolę demokracji: ma stanowić obronę przed autorytaryzmem, pomagać w zapobieganiu i zwalczaniu korupcji oraz budować szacunek dla praw człowieka. Opierając się na tych założeniach, Amerykańscy dyplomaci chcieli więc postawić warunki wstępne przed wysłaniem zaproszeń.