Na 3,5 roku więzienia został skazany Jacob Chansley, „szaman” w hełmie z rogami, który z innymi fanami Donalda Trumpa 6 stycznia wdarł się do siedziby Kongresu, by przeszkodzić w zatwierdzeniu wygranej Joe Bidena w wyborach. Chociaż Chansley nie używał przemocy i okazał skruchę, ukarano go jako jednego z liderów szturmu na Kapitol, w którym zginęło 5 osób. Miecz Temidy może też spaść na kilkudziesięciu innych szturmowców, otumanionych przez ówczesnego prezydenta. Samego Trumpa i jego pretorianów prawdopodobnie nie spotka nic złego, choć to oni podżegali tłum, by nie pozwolił na przekazanie władzy w ręce nowego prezydenta.
Jeden z architektów puczu, ideolog trumpizmu Steve Bannon, został wprawdzie oskarżony o obrazę Kongresu, kiedy odmówił stawienia się przed jego komisją do zbadania kulis wydarzeń z 6 stycznia. To wynik decyzji prokuratora generalnego Merricka Garlanda, który odrzucił jego argument, że nie może ujawnić treści swych rozmów z Trumpem, bo chroni go „przywilej władzy wykonawczej” – chociaż Bannon nie pracował już wtedy w rządzie, a Trump nie jest prezydentem. Guru radykalnej prawicy, który 5 stycznia zapowiadał, że nazajutrz „rozpęta się piekło”, może – teoretycznie – zostać skazany na rok więzienia, ale nie wydawał się tym wcale zmartwiony. Będzie się odwoływał aż do Sądu Najwyższego, gdzie dominują konserwatyści, którzy mogą uznać, że potraktowano go niesprawiedliwie. Inni współpracownicy Trumpa prawdopodobnie unikną odpowiedzialności jeszcze łatwiej.
Za mechanizmem prawnym stoi polityka. Kryminalne oskarżenie byłego prezydenta i jego urzędników przez aparat sprawiedliwości jego następcy zawsze łatwo interpretować jako polityczny odwet. A w wypadku konfrontacji z Trumpem w okresie skrajnej polaryzacji w Ameryce tym bardziej.