Mateusz Morawiecki mówił w Strasburgu: „19 października 1984 r. zamordowany został ksiądz Popiełuszko. Solidarność walczyła o wolność i demokrację, a niektórzy z dziś wypowiadających się byli po kompletnie innej stronie. To też jest symboliczne, gdzie oni siedzą dzisiaj, a gdzie my”. Trudno powiedzieć, czy niepolscy europosłowie uchwycili tę wyrafinowaną metaforę. A tym bardziej – czy wzięli ją do siebie. Premier mówił o „Europie podwójnych standardów”. Przedstawiał siebie jako obrońcę Unii, gdzie „kraje członkowskie są panami traktatów”. Przekładając to na konkret: instytucje UE nie mogą pogłębiać integracji bez zgody wszystkich państw Unii. A tym właśnie jest, według Morawieckiego, unijna ingerencja w obronie niezależności polskich sędziów – realizowana głównie poprzez wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE (TSUE).
Polski premier oficjalnie przyjechał do Strasburga na posiedzenie europarlamentu, a potem na szczyt Rady Europejskiej w Brukseli, aby wytłumaczyć naszym unijnym partnerom znaczenie znanego już w całej Europie wyroku polskiego Trybunału Konstytucyjnego z 7 października, który uznał de facto, że polskie prawo ma pierwszeństwo nad europejskim. A w praktyce ma osłaniać dalsze podporządkowywanie – nazywane również reformowaniem – polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Unijne tournée Morawieckiego było o tyle ważne, że najpierw komisarz ds. gospodarczych Paulo Gentiloni, a później sama szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen wprost przyznali, że właśnie tzw. reforma polskiego wymiaru sprawiedliwości, okraszona teraz wyrokiem Trybunału, jest przyczyną wstrzymania miliardów euro dla Polski z Funduszu Odbudowy, który ma wesprzeć unijne gospodarki wychodzące z pandemicznej zapaści.