Mało znana sejsmolożka Nadżla Buden wywołała w Tunezji trzęsienie ziemi. Od października jest pierwszą w historii arabską kobietą premier. Dystyngowana, elegancka inżynier, profesorka z doktoratem paryskiej politechniki, ekspertka Banku Światowego powołała już rząd, ale jeszcze nie przedstawiła programu. Nie miała nawet konferencji prasowej.
Ikram Ben Said, czołowa feministka tunezyjska, omal nie spadła z bieżni, jak się dowiedziała o nominacji: – Dlaczego się nie cieszę, myślałam. Czy nie na to czekałyśmy?
Buden objęła tekę premiera w najtrudniejszym momencie od rewolucji 2011 r. i z rąk prezydenta Kaisa Saieda, który – według opozycji – dokonał zamachu stanu. Latem zdymisjonował rząd, rozwiązał parlament i zagarnął pełnię władzy ustawodawczej i wykonawczej. Rządzi za pomocą dekretów, o których informuje jedynie w facebookowych postach. Buden nie mogła nawet samodzielnie wybrać swoich własnych ministrów, a będzie pracować dla prezydenta o antyfeministycznych poglądach, który uważa np., że kobiety słusznie dziedziczą połowę tego, co mężczyźni. W przemówieniu z okazji Dnia Kobiet uznał, że tekst Koranu w tej sprawie „nie pozostawia wątpliwości”.
Dodajmy, że prezydent nie pochodzi z islamistów. Dziennikarkę „New York Timesa” zwabił do pałacu pod pretekstem wywiadu, a ze spotkania zrobił klip na Facebooku, w którym poucza ją o amerykańskiej konstytucji. Uprawiał klasyczny mansplaining – nie doczekaliśmy się jeszcze polskiego terminu na objaśnianie kobietom świata przez mężczyzn. Przed spotkaniem protokół prezydencki kazał dziennikarce założyć gościnne buty na obcasach, żeby się nie pokazała przed prezydentem w sandałach.
Wrzucona pod autobus
Sytuacja nie jest czarno-biała.