Wydawało się, że parlamentarne śledztwo w sprawie strategii pandemicznej, opartej głównie na negacjonizmie i argumentach o zagrożeniu dla stabilności gospodarczej kraju, będzie chmurą, z której nie spadnie ani kropla deszczu. 19 października przedstawiciele komisji sami ogłosili, że odstępują od postawienia prezydentowi zarzutów o zabójstwo na masową skalę.
W dodatku Bolsonaro ma na koncie bogatą historię unikania odpowiedzialności za swoje działania polityczne. W ciągu kończącej się pierwszej kadencji prowadzono już w jego sprawie dochodzenia dotyczące płatnej protekcji, sprzeniewierzenia publicznych pieniędzy czy prób sterowania śledztwami prokuratury. Od objęcia urzędu w styczniu 2019 r. był już też przedmiotem czterech skarg skierowanych do Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze, ostatnio z powodu doprowadzenia do ludobójstwa w Amazonii przez politykę nielimitowanej deforestacji i wpuszczenie do dżungli ciężkiego przemysłu.
Czytaj też: Pierwszy drwal Ameryki Łacińskiej
Śledczy miażdżą Bolsonaro
Tym razem pewnie nie będzie inaczej. Choć liczący ponad 1000 stron raport komisji opisywany jest jako „miażdżący” dla Bolsonaro, a śledczy mimo odpuszczenia zarzutów o zabójstwo w tekst dokumentu wpletli oskarżenia o zbrodnie przeciwko ludzkości i zdrowiu publicznemu, to nie mają mandatu, by pozbawić prezydenta immunitetu i wsadzić go za kratki. Żeby zasiadł na ławie oskarżonych, potrzeba zgody prokuratora generalnego. Sprawujący tę funkcję Bruno Bianco, powołany raptem w sierpniu, raczej na pewno się na to nie zgodzi, bo jest lojalistą, który zawdzięcza Bolsonaro najważniejsze awanse. Na rozpatrzenie prośby komisji ma 14 dni. Na ewentualny impeachment musiałyby się zgodzić z kolei obie izby Kongresu, a w Izbie Deputowanych Bolsonaro cały czas ma większość.
Nie oznacza to, że raport okaże się bezowocny. Po pierwsze dowodzi, że brazylijskie elity polityczne nie kupiły prezydenckiej narracji o koronawirusie (Bolsonaro nazwał go „zwykłą grypą”), a opozycja zwarła szeregi. Przez pierwsze miesiące pandemii kraj było mocno spolaryzowany, politykę federalnej administracji popierała zwłaszcza klasa średnia i wyższa, żyjąca z usług i bogacąca się głównie na eksporcie.
Lockdown pogłębił stagnację, w której Brazylia tkwiła już wtedy od ponad roku, a poparcie szybko wyparowało. Od pojawienia się wirusa w Ameryce Łacińskiej w marcu ubiegłego roku nadwyżka zgonów wynosi w Brazylii ok. 680 tys., z czego 610 tys. tylko z powodu covid-19. Ta liczba szokuje i dlatego, że zaraza przyszła tam z opóźnieniem, kiedy przypadki Włoch i Azji Południowo-Wschodniej wskazywały na masowość zagrożenia. Bolsonaro nie reagował, mimo że sam się zakaził.
Poparcie za pieniądze
W połowie września dobrze jego pracę oceniało zaledwie 27 proc. respondentów, źle – 56. Ostatni raz pozytywnych opinii było więcej od negatywnych w grudniu ubiegłego roku, a w porównaniu z czasem sprzed pandemii krytyków jest już niemal dwa razy więcej.
To nawet nie obniżka notowań, to spadek swobodny w przepaść. Mieszkańcy dużych miast, początkowo wdzięczni prezydentowi za skuteczną pacyfikację gangów i poprawę bezpieczeństwa publicznego, teraz się odwrócili. Ich wynagrodzenia i oszczędności topnieją przez inflację, oficjalne bezrobocie wynosi 14 proc. Według danych z lata zatrudnionych było zaledwie 47 proc. Brazylijczyków w wieku produkcyjnym. Od tego czasu odsetek ten odbił się tylko nieznacznie, wciąż utrzymując się poniżej stałego dla tamtejszej gospodarki poziomu ok. 60 proc.
Bolsonaro próbował negatywną tendencję odwrócić, ogłaszając nowe transfery pieniężne. Ruch niepozbawiony sensu, bo akurat w Brazylii takie instrumenty mają bogatą tradycję i są przez społeczeństwo dobrze przyjmowane – wystarczy przypomnieć słynny program „Fome Zero”, wprowadzony przez prezydenta Lulę w 2003 r. w celu walki z niedożywieniem. Lula wyciągnął z biedy miliony Brazylijczyków, Bolsonaro swoim „Auxílio Brasil” chciał kupić sobie czas przed wyborami za rok. Na razie nie wychodzi, pomysłu nie poparli nawet niektórzy ministrowie jego rządu, a sama obietnica wypłat doprowadziła do mocnego spadku na krajowej giełdzie.
Artur Domosławski: Paradoksy rasy w Brazylii
Dyktator, oszołom, genialny strateg?
Jair Bolsonaro wciąż zatem ucieka przed sprawiedliwością, ale w pewnym sensie, jak mawiają Anglicy, „żyje na pożyczonym czasie”. Za rok czeka go walka o drugą kadencję, a szanse na zwycięstwo maleją. Jego płomienne deklaracje o tym, że „tylko Bóg może pozbawić go urzędu”, nie mobilizują już tłumów – co najwyżej potwierdzają obawy tych, zdaniem których może nie zechcieć pokojowo oddać władzy (wzorem swojego idola Donalda Trumpa). Już w lecie spekulowano, że szykuje zamach stanu, wzywając zwolenników do demonstracji w stolicy w czasie posiedzeń senackiej komisji śledczej.
Choć często sprawia wrażenie nieracjonalnego oszołoma, jest mimo wszystko dobrze kalkulującym, chłodnym strategiem, świadomym, że na razie chroni go głównie immunitet. Jeśli nie odwróci negatywnego trendu, za rok go straci. Chociażby z tego powodu rzeczywiście będzie trzymał się prezydentury rękami i nogami. Niewykluczone, że pogwałci przy tym procedury demokratyczne, bo znany jest z tego, że niespecjalnie je ceni. Wielokrotnie gloryfikował osiągnięcia dyktatury militarnej z lat 1964–85, domagając się dla jej funkcjonariuszy pośmiertnych medali za strzelanie do marksistów. W tej chwili najważniejsze pytanie, jakie zadają sobie zainteresowani polityką Brazylijczycy, brzmi: czy zafascynowany rządem wojskowych Bolsonaro zafunduje swoim obywatelom rekonstrukcję historyczną z tamtych lat?
Czytaj też: Szczepionki z Chin nie dają rady