Prezydent Władimir Putin najwyraźniej wysoko ceni suwerenność. Najpierw od wzorców zachodnich odciął rosyjską demokrację, określając ją w 2005 r. właśnie mianem suwerennej, teraz taki ma być również internet. Temu służy przyjęta w 2019 r. ustawa o tzw. suwerennym Runecie, zobowiązująca władze do zabezpieczania sieci przed zagrożeniami z zewnątrz, a operatorów telekomunikacyjnych do wdrożenia specjalnych systemów, pozwalających Roskomnadzorowi (Federalnej Służbie ds. Nadzoru w Sferze Łączności, Technologii Informacyjnych i Komunikacji Masowej) w razie konieczności zarządzać wirtualnym ruchem. A dzięki głębokiej infiltracji – blokować niepożądane treści lub spowalniać transmisję danych.
Czytaj też: Kto i jak chce kontrolować sieć
Internet ma być „suwerenny”
Operację „suwerenność Runetu” testowano przez 30 dni latem, od połowy czerwca do połowy lipca. Brali w niej udział najwięksi rodzimi operatorzy, m.in. Rostelekom, MTS, Megafon, Bilajn, EP-Telekom oraz Transtelekom. Wszyscy odmówili dziennikarzom komentarza. Roskomnadzor wyjaśniał, że testy miały za zadanie zwiększyć integralność, stabilność oraz bezpieczeństwo internetu.
A że w logice Putina zagrożenie z reguły pochodzi z zewnątrz, to należało postawić firewalla przed Amerykanami. Zwłaszcza że w 2018 r. Kongres USA przyjął „agresywną” w jego ocenie strategię cyberbezpieczeństwa. „Tu nie chodzi o żadne zagraniczne zagrożenia, banowanie Facebooka czy Google′a. Przecież Rosja może to zrobić zupełnie leganie” – nie ma wątpliwości Andriej Sołdatow, autor książki „Red Web: The Kremlin’s War on the Internet”. W rozmowie z Bloombergiem precyzował, że celem operacji jest możliwość odcięcia internetu w konkretnym momencie i miejscu, np. podczas protestów.
Tak się złożyło, że niedługo potem, podczas niezarejestrowanych demonstracji w Moskwie, dziennikarze skarżyli się na trudności z dostępem do sieci oraz brak możliwości transmitowania wydarzeń na żywo. Okazało się, że operator Vympelkom na polecenie Federalnej Służby Bezpieczeństwa ograniczył swoje usługi. Odkąd prawo o suwerennym Runecie działa, władze mogą podejmować takie kroki bez uprzedzenia.
Putin internetu się wystraszył
Izolacja internetu w kraju autorytarnym jest zawsze częścią mechanizmu oblężonej twierdzy. Jeśli według badań Mediascope z lipca tego roku w Rosji jest 98,3 mln użytkowników sieci, to zgodnie z logiką Kremla te prawie 100 mln osób należy „chronić” przed wrogą zagranicą: niepożądanymi treściami, ewentualnym formowaniem ich poglądów politycznych czy „inspirowaniem” antyrządowych protestów. Internet trzeba nie tylko odciąć od takich materiałów, ale też kontrolować go w czasie rzeczywistym i jeśli zajdzie potrzeba – spowalniać lub blokować.
Społeczeństwo narażone na dywersję wroga należy też właściwie konsolidować. Przede wszystkim wokół patriotycznych haseł, podsycając więc mocarstwową dumę i utrwalając historię bez białych plam. Innymi słowy, cenzurować informacje i nasycać przekaz propagandą. Telewizja i klasyczne media już tu nie wystarczają. Jak pokazują badania Centrum Lewady, Rosjanie coraz rzadziej sięgają do tradycyjnych źródeł informacji, rośnie rola źródeł online. W 2009 r. wiedzę głównie z internetu czerpało 9 proc. obywateli, badania z lipca 2021 wskazywały już 36 proc., z kolei wpływ mediów społecznościowych zwiększył się odpowiednio z 6 do 37 proc. Zaufanie do nich przekracza dziś 20 proc.
Coraz częściej Rosjanie sięgają też do szyfrowanych komunikatorów, takich jak Telegram, szczególnie popularny wśród działaczy opozycji. To z jego pomocą organizowali protesty w całym kraju, przekazywali nieocenzurowane treści, wspierali nawalnistów. W badaniach Lewady Telegram pojawił się w 2019 r. Wówczas korzystał z niego 1 proc. Rosjan, ich liczba w ciągu kolejnych dwóch lat wzrosła sześciokrotnie.
Dlatego Putin nie ma zaufania do internetu, w 2014 r. uznał go za „projekt CIA”, a już na przełomie 2011/2012, po sfałszowanych wyborach do Dumy, wybuchły z jego pomocą wielomilionowe protesty. Podobny efekt wywołała trwająca wówczas arabska wiosna: demonstracje organizowane na Facebooku obaliły kilku nieusuwalnych dotąd dyktatorów. Ówczesny premier Putin i prezydent Miedwiediew zaczęli traktować internet jak zagrożenie. Nie dla państwa oczywiście, lecz dla ciągłości ich władzy.
Czytaj też: Putin poluje na opozycję. Do czego się posunie?
Apple i Google kapitulują przed Putinem
Olbrzymi sukces w przejmowaniu kontroli nad siecią Kreml odniósł miesiąc temu. Wybory do Dumy były testem, czy suwerenny Runet działa, tj. czy ludzie Putina radzą sobie z pacyfikacją „zagrożeń” w czasie rzeczywistym. Presji władz ulegli globalni giganci, jak Apple i Google. Do wojny z opozycją w sieci Kreml przygotowywał się zresztą ostro od początku roku, bo miał świadomość, że jedyną przestrzenią, która pozostała jego krytykom, jest właśnie internet. W marcu władze testowały spowalnianie Twittera i blokowały kolejne serwisy VPN umożliwiające szyfrowanie połączenia. Znaczną ich część Kreml już dwa lata temu wciągnął na rządową „czarną listę”.
Tak jak aplikację „Nawalny”, która miała umożliwić Rosjanom uczestnictwo w wyborach online, a dzięki funkcji „inteligentnego głosowania” podpowiedzieć kandydata popieranego przez opozycję. Apple i Google skapitulowały przed Putinem i usunęły ją ze swoich sklepów. Walka z gigantami trwa jednak dłużej. Roskomnadzor nie raz domagał się od nich usunięcia konkretnych treści z wyszukiwarek, by później obciążać je karami finansowymi. Jeśli trzeba, blokuje też ich serwisy. W 2016 r. taki los spotkał LinkedIn. Dwa lata później Instagram, mający w Rosji 54 mln użytkowników, uległ naciskom i usunął posty Aleksieja Nawalnego zarzucające władzy korupcję.
Służby Putina skutecznie zastraszyły internautów upowszechniających treści związane z Nawalnym lub „inteligentnym głosowaniem”, karząc za to mandatami lub aresztem – sztaby opozycjonisty i jego Fundacja Walki z Korupcją trafiły przed wyborami na czarną listę ekstremistów i terrorystów. Kreml zrozumiał, że opozycja sprawnie działa w sieci, a przede wszystkim wyprowadza ludzi na ulice. Przestraszył się efektu „szczotki toaletowej”. To ją trzymali w dłoniach protestujący w całym kraju, gdy ludzie Nawalnego opublikowali na YouTubie film pokazujący ukryty majątek Putina: pałac nad Morzem Czarnym.
Czytaj też: Jak Nawalny ośmieszył Putina
Prawdziwie rosyjski, swojski internet
Opozycję i niepokornych czeka zatem ban, a resztę – prawdziwie rosyjski internet. Kreml proponuje obywatelom swojską alternatywę dla wszystkiego, co mogliby znaleźć w globalnej sieci. Zamiast wyszukiwarki Google jest więc Yandex, w rzeczywistości coś więcej niż wyszukiwarka, łączy bowiem w sobie usługi Google′a, Amazona i Ubera.
Yandex jako prywatna korporacja przez lata była na celowniku Kremla. Andriej Ługawoj, zamieszany w zabójstwo Aleksandra Litwinienki w 2006 r., żądał od prokuratora generalnego śledztwa w sprawie „agresji cyfrowej” tej firmy wobec państwa. A sam Putin przekonywał, że Yandex ulega wpływom USA. Był to pierwszy cyfrowy gigant w kraju, który dostosował się do wszystkich wymogów Kremla. W 2009 r., chcąc uniknąć „wrogiego przejęcia” przez Aliszera Usmanowa, oligarchę związanego z Kremlem, musiał odsprzedać Sbierbankowi tzw. złote udziały, czyli prawo weta do decyzji większościowego właściciela. Zagrożenie było realne, a Usmanow już miał w portfolio najpopularniejszy serwis społecznościowy VKontaktie, rodzimy odpowiednik Facebooka.
Alternatyw jest zresztą więcej. Do 2023 r. Kreml planuje uruchomić własną Wikipedię, zawierającą ponad 80 tys. haseł z 35-tomowej Wielkiej Rosyjskiej Encyklopedii. Według doniesień RBK portal liczy na 15 mln odsłon dziennie, co jest dość optymistycznym założeniem, skoro – jak wynika z badań Mediascope z lipca 2019 r. – do Wikipedii zagląda teraz co dzień 3 mln rosyjskich internautów.
Czytaj też: Wielka inwigilacja w Rosji
Kreml uczy się od Chin
Obrona Runetu wymaga nie tylko, żeby był oblężoną twierdzą, ale też forsowania na forum ONZ regulacji odpowiadających optyce Kremla. Rosyjskiej dyplomacji udało się przepchnąć kilka rezolucji, m.in. określających odpowiedzialność państwa za bezpieczeństwo w internecie i zwalczanie cyberprzestępczości. Rosja szuka też sojuszników, co wprost podpowiada kierunek chiński. Oba kraje coraz częściej prowadzą wspólne wysiłki na forach międzynarodowych, zwłaszcza że łączy je interes: rozbijanie spójności Zachodu.
Mają jednak odmienne strategie. Rosja jest w sieci bardziej konfrontacyjna, angażuje się w cyberwojny. Chiny działają w sposób bardziej rozproszony, mniej jawny oraz w dłuższym horyzoncie. Pekin częściej cenzuruje, Moskwa powiela konkretne informacje. Chiny wyprzedzają Rosję w dziedzinie aplikacji – TikTok w tym segmencie był najpopularniejszy na świecie już w 2019 r. Są też sprawniejsze w tzw. digital influance, choć Rosja odrobiła lekcję i w 2016 r. wykorzystała media społecznościowe, żeby polaryzować nastroje w USA i wspomóc Donalda Trumpa. Z kolei w 2017 r. upowszechniła w Niemczech tzw. sprawę Lizy, co odzwierciedliło się we wzroście poparcia dla skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec.
Czytaj też: Kot podjął trop. Bellingcat kontra Putin
Globalne cyberwojny i realna polityka
Internet jest więc dla Kremla przestrzenią, w której ma bardziej wyrównane szanse w starciu z Zachodem. Cyberbroń jest tańsza od konwencjonalnej, niezwykle skuteczna i bardzo bezpieczna. Nie tak łatwo bowiem udowodnić Kremlowi agresję. Swoje zdolności przetestował na mniejszych sąsiadach, m.in. w Estonii w 2007 r., w kolejnych latach w Gruzji i Ukrainie. Operacje te prowadzi wywiad wojskowy (GRU) i FSB, dysponujące specjalnymi jednostkami, w przypadku GRU to np. grupa nr 74455, znana w sieci jako „Sandworm Team”. Ma na koncie takie „dokonania” jak atak na sztab wyborczy Emmanuela Macrona we Francji (2017), na infrastrukturę krytyczną Ukrainy i Gruzji (2018) czy igrzyska w Korei Południowej (2018). Tę samą jednostkę w 2017 r. Amerykanie oskarżali o stworzenie jednego z najbardziej szkodliwych oprogramowań: NotPetya, pierwotnie wymierzonego w Ukrainę, lecz czyniącego globalne szkody, szacowane na 10 mld dol.
Putin jest jednak przekonany, że to Rosja pada ofiarą cyberwojen. Podczas szczytu w Genewie w czerwcu skarżył się, że najwięcej ataków hackerskich przeciw Rosji pochodzi z terytorium USA, Kanady, krajów Ameryki Łacińskiej oraz Wielkiej Brytanii. Joe Biden przekazał mu w odpowiedzi listę 16 cybernetycznych no-go-zones, od których zależy nie tylko atmosfera między państwami, ale też powodzenie ważnych dla Rosji projektów. Zwłaszcza w realnej już polityce.
Czytaj też: Putin poluje na opozycjonistów. Do czego jeszcze się posunie?