Stało się. Geopolityczny potwór, którego z przerażeniem wyglądaliśmy przez ostatnie lata, w końcu wylądował na niemieckim wybrzeżu Bałtyku – kilka dni temu Gazprom ogłosił, że ukończył budowę gazociągu Nord Stream 2. Już wcześniej doszło do tzw. złotego spawu łączącego ostatnie fragmenty rury, którą – już jako całość – złożono na dnie. Ciągnie się więc już nieprzerwanie od rosyjskiej Ust-Ługi nad Zatoką Fińską przez 1233 km do niemieckiego Greifswaldu w Meklemburgii-Pomorzu Przednim.
Trasa Nord Stream 2 niemal pokrywa się z przebiegiem zbudowanego w pierwszej dekadzie XXI w. Nord Stream 1. Z tą różnicą, że stara rura zaczyna swój bieg po drugiej stronie Zatoki Fińskiej w Wyborgu. NS2, wybudowany za sumę ok. 10 mld euro przez Gazprom i konsorcjum europejskich firm energetycznych, będzie mógł przesyłać 55 mld m sześc. gazu rocznie, co podwoi przepustowość bałtyckiego szlaku.
Choć nie od razu. Teraz zaczną się testy sprawności, potrzebna będzie tzw. certyfikacja czy odbiór techniczny oraz dostosowanie otoczki prawnej gazociągu do unijnych regulacji, co wywoła jeszcze niejedną batalię. Rosjanie są jednak przekonani, że transport gazu ruszy pełną parą do końca roku.
Na swój sposób gazociąg już działa. Te zimne rury na dnie Bałtyku dawno temu stały się gorącym, wręcz fundamentalnym tematem sporu w Europie, a szczególnie w Polsce. NS2 daleko przekroczył swoje znaczenie energetyczne i stał się jedynym w swoim rodzaju totemem politycznym, wokół którego wypowiadane są najradykalniejsze sądy o przyszłości Europy, a nawet świata. A w Polsce rządzonej przez PiS stał się wręcz synonimem zdrady. Czyjej?
Zdrada rosyjska
Wrażenie kombinatorstwa jest nierozerwalnie związane z kolejnymi etapami budowy NS2. Zaczęło się przecież od tego, że gazociąg dla niepoznaki zaplanowała i sfinansowała firemka ze szwajcarskiego kantonu Zug, w pełni zależna od Gazpromu.