Niemcy są dziwni. Na miesiąc przed wyborami do Bundestagu (26 września) w głównych mediach króluje stateczny spokój. Nadrenia tonie w szlamie i wodzie, ludzkości grozi koniec świata, a moderatorzy popularnych talk-shows albo są jeszcze na urlopie, albo tłuką po raz kolejny hamletyczne pytanie: szczepić czy nie szczepić przymusowo? Skąd ta rzekoma cisza wśród burzy?
Żadnego porównania z naszymi ciągłymi awanturami, z naszą „zimną wojną domową” w Sejmie i „odwojowywaniem suwerenności” w polityce zagranicznej. Powód? Niemieckie media głównego nurtu – radio, telewizja, prasa – wciąż jeszcze nadają ton kulturze politycznej, ukształtowanej po 1945 r. w zachodnich Niemczech głównie przez anglosaskich aliantów. To oni rozdawali koncesje na wydawane tytuły i do 1949 r. cenzurowali media.
Wiele tytułów znikło, ale te główne do dziś wpływają na opinię publiczną. Dzienniki, jak „Frankfurter Allgemeine”, „Süddeutsche Zeitung”, „Die Welt”, schudły, ale nadal są na rynku; wpływowy niegdyś „Der Spiegel” stracił w ciągu ćwierćwiecza jedną trzecią nakładu, ale wciąż sprzedaje się blisko 600 tys. egzemplarzy, a „Die Zeit” nawet zwiększył w ciągu ostatniej dekady nakład o ponad 70 tys. i zbliża się do „Spiegla”.
Jest jeszcze „Frankfurter Allgemeine Sontagsblatt”, „Welt am Sonntag” – razem z „Die Zeit” co tydzień ponad milion sprzedanych egzemplarzy. Natomiast dramatycznie tracą bulwarówki. „Bild-Zeitung”, niegdysiejsza potęga koncernu Springera, jawnie sympatyzująca z CDU/CSU, to już tylko cień samej siebie. Z 4,5 mln sprzedawanych 30 lat temu egzemplarzy pozostało dziś 750 tys.
Poza tym radio i telewizja jak wszędzie – mają problemy z konkurencją internetu i mediów społecznościowych.