Czy trudno rządzi się Budapesztem? Gábor Demszky głęboko wzdycha. – Burmistrz wielkiego miasta musi wiedzieć, czego nie wie. A praktycznie nie wie nic. Ale kluczem są ludzie wokół ciebie. Jesteś tak dobry jak twój team – mówi ten działacz opozycji demokratycznej i pierwszy po upadku komunizmu burmistrz Budapesztu (1990–2010).
Prawie 2 mln mieszkańców, w tym silna społeczność żydowska, 23 dzielnice (każda z własnym samorządem), cztery linie metra, liczne zabytki – złośliwi mówią, że cały Budapeszt jest zabytkiem – i wreszcie konieczność układania się z często nieprzyjaznym rządem centralnym. To tylko kilka z wielu wyzwań, jakie czekają każdego burmistrza monumentalnej stolicy Węgier. Dla budapeszteńczyków to centrum wszechświata i główny punkt odniesienia. Słusznie?
Wyspa na morzu
O Budapeszcie często pisze się jak o wyspie na węgierskim morzu. Albo wielkiej planecie krążącej po orbicie własnym tempem. Rozplotkowana i kosmopolityczna, z językiem angielskim, który na ulicach czasem słychać częściej niż węgierski, ma niewiele wspólnego z senną prowincją. Czyli całą resztą kraju.
– To przesada – mówi András Vigvári, socjolog z Budapesztu. – Owszem, drugie największe miasto – Debreczyn, położone na słabo rozwiniętym wschodzie, jest osiem razy mniejsze. Ale klasyfikowanie wszystkiego, co nie jest Budapesztem, jako prowincji, to uproszczenie. Jeśli chodzi o wyniki wyborów, nie ma dużych różnic między stolicą a Szegedem albo Pécsem na południu. To małe miasteczka uniwersyteckie, także rządzone przez opozycję. Szeged ma lewicowego burmistrza od prawie 20 lat.
Drugim mitem – twierdzi Vigvári – jest to, że cały Budapeszt to ostoja otwartości.