Dziś mija rok od czasu sfałszowania wyborów, po których zaczęły się największe protesty w historii Białorusi. Nie tak to sobie białoruski dyktator wyobrażał. Rządzący trzecią dekadę i kontrolujący prawie wszystko w kraju Aleksandr Łukaszenka miał po raz kolejny przedłużyć swoją władzę. Tak jak przed każdymi poprzednimi wyborami wyaresztował konkurentów politycznych i myślał, że jest bezpieczny. Czuł się tak pewnie, że postanowił jeszcze ośmieszyć opozycję. Zgodził się na rejestrację żony jednego z aresztowanych kandydatów Siarhieja Cichanouskiego Swiatłany, skromnej nauczycielki bez żadnego doświadczenia w działalności publicznej. „Ta kura domowa”, jak mówił, miała tylko narobić sobie i opozycji wstydu.
Czytaj też: Babski triumwirat przeciw Łukaszence
Białorusini wypracowali swój styl
Wokół Cichanouskiej zjednoczyły się jednak najpierw sztaby aresztowanych konkurentów, a następnie społeczeństwo obywatelskie Białorusi. Okazało się, że ono istnieje, i to jak! Na wiece Cichanouskiej przychodzić zaczęły dziesiątki tysięcy ludzi. Ona sama i wspierające ją Maryja Kalesnikawa oraz Weranika Cepkała okazały się bardzo dobrymi mówczyniami. Za nimi stanął zespół doskonałych organizatorów, specjalistów od nowoczesnych technologii, grafików i doradców. Łukaszence najpierw nie chciało się w ogóle organizować kampanii, a jak już się publicznie pojawiał, to przypominało to organizacją kołchoz. Ludzi trzeba było zwozić pod groźbą utraty pracy w zakładzie, uczyć w autobusie skandować, rozdawać transparenty i liczyć na to, że nie wszyscy usną.
Tak masowe poparcie dla opozycji nie byłoby możliwe, gdyby nie niezależne media, które po wybuchu pandemii stały się niezbędne dla zwykłych ludzi (Łukaszenka kwestionował istnienie wirusa, aż sam nie zachorował), a gdy kula śniegowa kampanii urosła, zaczęły docierać do niemal każdego obywatela. Nie mniej ważną rolę niż Tut.by, Radio Swaboda, Nasza Niwa i telewizja Biełsat odgrywał kanał Nexta, którego każdy wpis stawał się wiralem. Białorusini fotografowali, nagrywali i podawali dalej wszystko, co widzieli i w czym masowo uczestniczyli. Powstało coś na kształt umowy społecznej. Zawierała trzy punkty: wolne wybory, koniec represji i powrót do obowiązywania demokratycznej konstytucji z 1994 r. Program bardzo mądry, bo zrozumiały dla każdego i integrujący wszystkie poważne siły polityczne na opozycji.
Prosta i łatwa do pokazywania była też symbolika: biało-czerwono-biała flaga i Pogonia. Dziś zna je cały świat. Rok temu zaczął się uczyć, gdy zdjęcia z wielkich wieców opozycji trafiały na pierwsze strony gazet i długo z nich nie schodziły. Białorusini wypracowali swój styl: całkowicie pokojowy, zgodny i nikogo nieantagonizujący. Życzliwie traktowano nie tylko siebie nawzajem po stronie opozycji, ale także wyborców Łukaszenki, Rosję, Zachód, nawet aparat przemocy. Na wiece demonstranci przynosili oficjalne flagi Białorusi, czyli zielono-czerwone, i wiązali je z własnymi. Gdy pojawiali się żołnierze albo milicja, nie byli traktowani z pogardą, ale nawet obejmowani, oczywiście wtedy, kiedy nie rzucali się na ludzi i nie bili. Po każdym wiecu dokładnie sprzątano przestrzeń. Ani jednej szyby nie wybito. Nie doszło do żadnej kłótni po stronie opozycji.
Czytaj też: Dwie flagi państwowe Białorusi. Skąd Która wygra?
Łukaszenka się przestraszył
Wiadomo było, że władza te wybory sfałszuje, ale Białorusinki i Białorusini postanowili na złość zachowywać się, jakby uczestniczyli w demokratycznych wyborach: stawili się licznie i zaangażowali w roli obserwatorów, którzy starali się nie spuszczać z oka komisji, gromadząc przed punktami wyborczymi, stojąc przy drzwiach i oknach, zliczając wyborców i tych, którzy nosili białe wstążeczki – symbol wolnych wyborów. Po to, żeby zorientować się w prawdziwym poparciu dla opozycji.
Łukaszenka się przestraszył. Ostatniego wiecu 6 sierpnia na pl. Kijowskim już zakazał, mimo to przyszły dziesiątki tysięcy ludzi. Numer władzy wykręcili obsługujący nagłośnienie dwaj młodzi didżeje, którzy niespodziewanie o godz. 19, gdy wiec opozycji miał się rozpocząć, włączyli na cały regulator hymn opozycji „Peremen” zespołu Kino, co poderwało masy i było symbolicznym zwycięstwem nad władzą. Didżeje podnieśli i połączyli ręce, pokazując białe wstążki na nadgarstkach. Służbiści zaczęli biegać w panice i wyrywać kable z kolumn. Władza po raz kolejny się ośmieszyła.
Didżeje też stali się symbolem protestu. Ich wizerunek pojawiał się wszędzie, a przede wszystkim na tzw. pl. Przemian, na jednym z osiedli Mińska. To tam władza codziennie będzie zamalowywała mural z didżejami, a obywatele będą go przywracali i wieszali białe oraz czerwone wstążki. W listopadzie z rąk zamaskowanych OMON-ów zginie tam Raman Bandarenka, młody artysta, który pracował z dziećmi w ramach integrowania się lokalnej społeczności protestujących. Do więzienia trafi dziennikarka, która ujawni prawdziwą diagnozę lekarską przeczącą wersji władzy, że Bandarenka był pijany i sam się wdał w sąsiedzką bójkę. Lekarz zostanie skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu na rok.
Czytaj też: Ich Sierpień. Jak obudziła się Białoruś?
I zaczął się terror
Już przed wyborami trzeba było przyzwyczajać się do zagłuszania internetu, a w dzień wyborów zniknął już zupełnie. Opozycja przezornie kilka dni wcześniej ogłosiła plan działania, a kanał Nexta, który szybko stał się największym na świecie w aplikacji Telegram i docierał do milionów, plan rozpowszechnił. O 18 obywatele mieli zebrać się przed punktami wyborczymi, o 20 żądać ogłoszenia frekwencji, a o 22 rozpocząć pokojowy protest pod pomnikiem Stelli w Mińsku i w głównych miejscach w mniejszych miastach. Zaczęła się białoruska rewolucja.
Władza ogłosiła wynik swojego exit pollu, według którego Łukaszenka dostał 80 proc., zaś Cichanouska 6,8 proc. Wszyscy wiedzieli, że bardziej zgodny z prawdą byłby wynik odwrotny, więc zareagowano oburzeniem. Pod Stellą w Mińsku i na głównych placach w innych miastach zgromadziło się morze ludzi. Władza wysłała dziesiątki wozów z milicją, OMON-em i wojskami wewnętrznymi podlegającymi MSW. W ruch poszły granaty rozbłyskowe i hukowe, tarcze i pały.
Czytaj też: Putin–Łukaszenka, gra bez sentymentów
Pod kołami wozu zginął pierwszy protestant, wielu było rannych, pobitych i aresztowanych. Dzień potem agencja Reutersa poda, że jest 1300 ofiar protestu. Zaczęły się dni terroru. Aresztowano kilkanaście tysięcy ludzi, bito ich i torturowano. Zdjęcia ofiar zszokowały świat. Społeczeństwo zareagowało na to jeszcze bardziej masowym protestem, któremu przewodzić będą kobiety. Po kilku dniach reżim po raz pierwszy w swojej historii się zachwieje. Przeciwko Łukaszence wyjdą robotnicy, lekarze, artyści, studenci, hakerzy, a nawet emeryci i osoby z niepełnosprawnościami. Zaprotestuje nawet telewizja publiczna pod hasłem: „Jesteśmy zmęczeni kłamaniem”.
W fabrykach Łukaszenka usłyszy upokarzające „uchadi” i będzie uciekał ośmieszony. Reżim, żeby się nie pogrążyć, będzie musiał się cofnąć. Terror ustąpi i zacznie się mozolne, punktowe wyłapywanie najbardziej aktywnych robotników, później studentów i dziennikarzy. Przez kolejne tygodnie Łukaszenka będzie musiał znosić gigantyczne protesty pod swoją siedzibą. 16 sierpnia wyjdzie w Mińsku pół miliona ludzi, a niemal standardem stanie się 150–200 tys. każdej niedzieli.
Czytaj też: Białoruski atak irackimi migrantami
Lekcja białoruskiej rewolucji
Wiemy, co było dalej. Łukaszenka po kilku miesiącach starań stłumił protesty, skazał ponad pół tysiąca ludzi, tysiące wyemigrowało. Rozbił redakcje wolnych mediów. Co najmniej kilkanaście osób zginęło, wielu straciło zdrowie. Białoruski Sierpień, tak jak polski Sierpień, nie doprowadził do zmiany władzy, ale rozpoczął odliczanie do upadku reżimu. Ludzie się policzyli, zorganizowali, nauczyli protestować, stworzyli obieg informacji, powstały więzi społeczne i silna diaspora za granicą. Powstał mit, powstały symbole. Są przywódcy, w tym sama Cichanouska, spotykająca się z najważniejszymi przywódcami wolnego świata. Świat nauczył się Białorusi i nabrał szacunku do dzielnego społeczeństwa.
Jeśli otworzy się okno możliwości, tak jak przed Polską w 1989 r., Białoruś dostanie swoją szansę. Tak jak w przypadku Polski potrzeba splotu wydarzeń zarówno geopolitycznych (zmiana władzy w Rosji), gospodarczych (kryzys ekonomiczny), aktywności zagranicy, jak i powrotu protestów.
Jedno jest pewne: nikt poważny już nigdy nie powie w Polsce, że nie wie, czy istnieje taki naród jak Białorusini albo że niemożliwa jest demokracja za naszą wschodnią granicą. Warto natomiast zapytać, czy odrobiliśmy lekcję białoruskiej rewolucji: czy potrafimy zrobić choć ułamek tego, co Białorusini, żeby obronić demokrację i wolne media w Polsce.
Czytaj też: Głodówka i krzyk dla Białorusi. A co my możemy zrobić?