Od kilku miesięcy przed szkołami i budynkami władz oświatowych w USA trwają demonstracje z transparentami. Głównie przeciwników, jak sami mówią, indoktrynacji dzieci, wpajania im nienawiści do białych i podsycania rasowych antagonizmów. Amerykański rząd federalny nie narzuca centralnie programów szkolnych, więc protesty mają charakter lokalny. Ale są bardzo głośne i wraz z innymi, nabrzmiałymi ostatnio, rasowymi problemami stały się kolejnym polem ostrego politycznego konfliktu.
Wszystko za sprawą tzw. krytycznej teorii ras (ang. critical race theory), w skrócie: CRT, nauczanej jakoby w szkołach. Narodziła się ponad 40 lat temu na wyższych uczelniach – głównie UCLA i Uniwersytecie Columbia – za sprawą grupy prawników z Kimberle Crenshaw na czele. Była konkluzją ich dociekań, dlaczego, mimo uchwalonych w połowie lat 60. ustaw o prawach obywatelskich Afroamerykanów, wciąż plasują się oni w dolnych rejonach amerykańskiej drabiny dochodów i społecznego statusu.
Badacze doszli wówczas do wniosku, że przyczyną jest wciąż systemowy rasizm białych Amerykanów i że postęp w przezwyciężeniu rasizmu jest możliwy tylko o tyle, o ile nie zagraża interesom białej większości. Przestrzegali przy tym przed nadmiernym zaufaniem do sondaży i innych danych mających obrazować stan stosunków rasowych faktami, gdyż – według nich – nie oddają one w pełni głęboko ukrytego rasizmu.
Projekt 1619
Z czasem krytyczna teoria ras wyszła z uniwersyteckich murów, dostarczając argumentów radykalniejszym nurtom walki czarnych Amerykanów o równouprawnienie. W ostatnich latach, po rządach Baracka Obamy, serii policyjnych zabójstw czarnoskórych, morderstwie George’a Floyda i masowych protestach Black Lives Matter, stała się intelektualnym zapleczem ruchu wokeness, czyli rasowego przebudzenia Afroamerykanów.