Prezydent Joe Biden zapowiedział, że do końca roku Ameryka – po ponad 18 latach zaangażowania – zrezygnuje ze wszystkich akcji bojowych w Iraku. To już drugi amerykański exit w tym roku: wcześniej Waszyngton ogłosił, że do września ewakuuje ostatnie oddziały z Afganistanu. W Iraku Amerykanie zostaną jednak jako szkoleniowcy i doradcy, prawdopodobnie ponad 2 tys. żołnierzy. Ten krok Biden zapowiedział nieprzypadkowo na wspólnej konferencji z premierem Iraku. Mustafa Al-Kadami potrzebował takiego wsparcia, bo ostatnie działania Amerykanów skomplikowały sytuację irackiego rządu, opartego m.in. na partiach szyickich. A te – bliskie szyickiemu Iranowi – blokują, co się da, od kiedy w styczniu zeszłego roku Amerykanie zabili w Bagdadzie wpływowego irańskiego generała Kasema Sulejmaniego.
Amerykanie weszli do Iraku rządzonego przez Saddama Husajna w 2003 r., szukając broni masowego rażenia, której jednak tam nie znaleźli. Okupacja kraju wywołała antyamerykańskie powstanie, w rezultacie Waszyngton przez lata utrzymywał w Iraku potężny kontyngent – w rekordowym 2008 r. było to prawie 160 tys. żołnierzy. W 2011 r. Barack Obama zredukował tę liczbę niemal do zera, żeby trzy lata później znów wysłać żołnierzy dla ratowania kraju, chwiejącego się pod naciskiem tzw. Państwa Islamskiego. Amerykańskie plany wprowadzenia w Bagdadzie demokracji powiodły się tylko połowicznie, bo choć Irak pod tym względem pozytywnie wyróżnia się wśród sąsiadów, to koszty – przede wszystkim setki tysięcy zabitych i wypędzonych – są ogromne. Amerykanie zostawiają też Irak pod dużym i wciąż rosnącym wpływem Iranu, co z pewnością nie było ich celem w 2003 r.