Trudno wierzyć doniesieniom. 165 osób zginęło w Niemczech, ale znacznie więcej uznaje się za zaginione. Nikt nie wie, ile jeszcze będzie śmierci. W niemieckiej Nadrenii Północnej-Westfalii i w Nadrenii-Palatynacie zniszczone jest niemal wszystko: domy, drogi, mosty, linie kolejowe, nie ma prądu, nie działają telefony. Tysiące ludzi straciło dobytek. Krajobraz niektórych obszarów Palatynatu wygląda jak po wojnie światowej. Miejscowość Shuld została zniszczona niemal całkowicie. W palatynackim powiecie Ahrweiler, w którym śmiertelnie niebezpieczna okazała się niewielka rzeka Ahr, było 20 mostów. Pozostały tylko dwa. Ludzie tonęli we własnych domach zalewanych nagle kilkumetrową wodą lub porwani ogromnym wezbraniem rzeki, która rozpędzona niosła ze sobą drzewa, fragmenty domów, samochody – wszystko. To właśnie ten powiat ucierpiał najbardziej; najwięcej ludzi straciło tam życie. Tydzień temu ze środy na czwartek w dziewięć godzin spadło tam ponad 200 litrów wody na metr kwadratowy.
Zdumiewa rozmiar kataklizmu, liczba ofiar i fakt, że miał on miejsce głównie w Niemczech – jednym z najbardziej rozwiniętych i zorganizowanych krajów na świecie. Ale gdyby nastąpił tylko lekki zbieg okoliczności, gdyby były trochę silniejsze wiatry i bardziej wzmożona cyrkulacja powietrza – kataklizm ten mógł objąć Polskę. Niemcy nie wzięli pod uwagę tego, że tzw. powodzie błyskawiczne – następujące szybko po nawalnych opadach na małym terenie – mogą zagrozić ogromnym obszarom. Wylewały tam i powodowały spustoszenie wyłącznie niewielkie rzeki, a nawet potoki, którymi nikt się nie przejmował. Od lat, zwłaszcza po powodzi Łaby w 2013 r., w Niemczech prowadzi się inwestycje umacniania wałów i przygotowania do wezbrań wielkich rzeki takich jak Ren, Dunaj czy Łaba.