Pojawił się nagle, dosłownie w kilka godzin. Za oknem zrobiło się ciemno, potem przyszła woda, za nią błoto. W telewizji mówili wcześniej, że jest takie zjawisko, że te burze tworzą się gdzieś na oceanie, ale nikt z nas nie myślał, że będą tak potężne. W ciągu jednego popołudnia zniknęły całe domy. Po prostu rzeka je zabrała, nic z nich nie zostało. Wody było tyle, że nawet nasze największe budynki przykryte były po dach. Jak odeszła, zostało mnóstwo błota. Nie zdążyliśmy go odgarnąć, bo huragan przyszedł znowu. To było jak jedna wielka burza, która zdawała się nie mieć końca – Wendy* o tragedii, która w listopadzie ubiegłego roku dotknęła jej całą kilkutysięczną społeczność, opowiada zdecydowanie, choć momentami brakuje jej słów. Przerywa monolog zwłaszcza wtedy, gdy wspomina zdjęcia porwanych przez wiatr i wodę domów jej sąsiadów, które zobaczyła w mediach społecznościowych.
Plastikowe krzesło, na którym teraz siedzi, raz po raz chwieje się na boki na nierównej betonowej podłodze. Siedzimy w sporym budynku bez okien i drzwi, który mieszkańcom Montañueli, niewielkiej osady w dolinie Sula na północnym zachodzie Hondurasu, służy za kościół i miejsce spotkań. Brak w nim jakichkolwiek elementów sakralnych, na religijną rolę tego miejsca wskazują tylko przymocowane do ściany dziecięce rysunki opisujące przymioty Boga. „Nasz zbawiciel”, „Ojciec wszystkich nas”, „Odkupiciel win”. Pod ścianą podest, na którym zamiast ołtarza stoi perkusja, syntezator i dwa głośniki. Do tego kilka wentylatorów, dzięki którym rozmowa w ponad 35-stopniowym upale i trudnej do wyobrażenia sobie wilgotności powietrza jest w ogóle możliwa. Prowizoryczna ambona, kilka odsłoniętych kabli energetycznych. I dwie grube, regularne linie na ścianach, kilka metrów nad posadzką. Ta wyższa oznacza poziom, do którego doszła woda w czasie ubiegłorocznych huraganów Eta i Iota. Drugą, niższą zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów, zostawiło naniesione przez burzę błoto. To ślady największej katastrofy naturalnej, jaka nawiedziła ten region w ostatnich dwóch dekadach. I jednocześnie ślady zbiorowej traumy, którą przeżywają mieszkańcy tych ziem. Nie tylko w Montañueli, nie tylko w dolinie Sula, ale w całej Ameryce Centralnej.
Czytaj też: Szczyt klimatyczny Bidena. Piękne słowa nie wystarczą
Huragany niszczą plony
Eta uderzyła w Honduras na początku listopada 2020 r. Była huraganem czwartej kategorii, a więc prawie najsilniejszym. Zdewastowała niemal całe atlantyckie wybrzeże, powodując znaczące straty infrastrukturalne. Zanim do kraju dotarła jakakolwiek pomoc humanitarna, dramat zaczął się na nowo, bo zaledwie 12 dni później do brzegów kraju dotarła Iota. Jeszcze silniejsza, bo piątej kategorii. Bardziej niszczycielska, bo wdarła się dalej w głąb kraju. Bardziej tragiczna w skutkach, bo zalała ostatnie suche pola uprawne, pozbawiając większość rolników szans na jakikolwiek plon przez najbliższy rok. Bolało, bo byli tuż przed zbiorami, od których dzieliły ich dwa miesiące. Stracili więc uprawy z zeszłego roku, stracą też i z tego – bo gleba jest wciąż wilgotna, nie przyjmie nowych nasion.
Historie takie jak opowieść Wendy są dziś w Mezoameryce codziennością. Tylko w Hondurasie skutki skumulowanych huraganów dotknęły prawie 4 mln osób. W sąsiedniej Gwatemali – kolejne 1,5 mln. Pomimo ogromnych wysiłków pomocowych ze strony najważniejszych aktorów humanitarnych obecnych w regionie: Komisji Europejskiej, Norweskiej Rady ds. Uchodźców (NRC) i USAID, setki tysięcy osób wciąż nie mają dostępu do elektryczności, czystej wody, opieki medycznej. Huragany dodatkowo powiększyły i tak spotęgowane przez pandemię nierówności edukacyjne, w wielu miejscowościach szkoły pozostają zamknięte od ośmiu miesięcy, na naukę zdalną nie ma szans. Zniszczone rolnictwo oznacza nie tylko kryzys żywnościowy, ale też eksplozję bezrobocia, bo zdecydowana większość mieszkańców północy Hondurasu i Gwatemali żyje z własnych lub dzierżawionych pól uprawnych.
Czytaj także: Jak ludzie radzili sobie z kryzysem klimatycznym?
Obywatele biorą sprawy w swoje ręce
– W naszej osadzie z 254 domów 18 zostało kompletnie zniszczonych. Po prostu w jednej chwili przestały istnieć. Większość z pozostałych i tak nie nadawała się do ponownego zamieszkania, bo straty były zbyt duże. Niektórym wiatr zerwał dachy, położył ściany. Nie mamy domów, nie mamy też pracy, bo ziemia nie nadaje się do uprawy. W dodatku wielu z nas nie pracuje na własnych polach albo kupiło je na kredyt. Nie mamy z czego spłacać pożyczek, a kolejnych nikt już nam nie da.
Mówiąc to, Wendy chowa twarz w dłoniach. Należy do władz tutejszego Patronato, sąsiedzkiej organizacji kolektywnie zarządzającej osadą. Choć nie mają demokratycznego mandatu, słucha i uznaje ich decyzje cała społeczność. To typowy model samorządności w tej części świata – kiedy państwo jest nieobecne, obywatele biorą sprawy w swoje ręce. Ustalają zasady współżycia społecznego, tworzą sieci samopomocy. Dzielą się pomocą humanitarną, pomagają w uczeniu dzieci i remontach zniszczonych domów. Patronato to też forma kolektywnej obrony przed wszechobecnymi tutaj gangami, zwanymi w regionie Ameryki Centralnej Pandillas. Zagrożonym przez nie jednostkom szukają bezpiecznego schronienia, ostrzegają przed nalotami, opiekują się porzuconymi przez przestępców samotnymi matkami.
Czytaj także: Najpotężniejsza mafia Ameryki Południowej
Emigranci niemile widziani
Jedyne, czego Patronato robić nie chce, to pomoc w emigracji. Małe społeczności w Hondurasie, Salwadorze czy Gwatemali, tak zwanym Północnym Trójkącie Ameryki Środkowej, są silne tylko i wyłącznie siłą swojej zbiorowości. Utrata kolejnych członków osłabia więc ich sprawczość, zdolność do samopomocy. Państwo nie stanie w ich obronie, bo często samo nie kontroluje całości terytorium kraju. Brak zasobów materialnych, rozległa korupcja w administracji, policja zinfiltrowana przez Pandillas i położenie na najważniejszym na świecie szlaku przemytu narkotyków, z Kolumbii do Stanów Zjednoczonych – wszystkie te czynniki sprawiają, że kraje Trójkąta regularnie zamieniają się miejscami na czele globalnych rankingów. Niestety, tych najgorszych: morderstw na tysiąc mieszkańców, przemocy seksualnej wobec kobiet, zabójstw z użyciem broni palnej i odsetków nastoletniej populacji należącej do syndykatów kryminalnych.
Obraz uzupełnia wciąż bardzo silna polityczna i gospodarcza zależność od Stanów Zjednoczonych, które pozostają nie tylko największym inwestorem w regionie, ale też głównym decydentem w kwestiach tak strategicznych jak regulacje migracyjne. W 2019 r. administracja Donalda Trumpa wymusiła na rządzie Gwatemali podpisanie Porozumienia o Współpracy w sprawie Azylantów, na mocy którego każdy migrant, który chce ubiegać się o azyl w USA, ale po drodze przeszedł przez terytorium Gwatemali, musi najpierw tam złożyć aplikację azylancką. Ówczesny prezydent kraju Jimmy Morales nie miał wyjścia, bo za odstąpienie od umowy Waszyngton zagroził mu wojną celną i sankcjami, co pogłębiłoby i tak szalejący w Gwatemali kryzys gospodarczy. W Salwadorze z kolei Amerykanie dyktują warunki ekonomiczne, bo państwo to należy do tak zwanych „gospodarek zdolaryzowanych”. Używa amerykańskiej waluty, opiera się na amerykańskich inwestycjach, przez co nie jest w stanie tak naprawdę prowadzić niezależnej polityki monetarnej i gospodarczej.
Czytaj także: Pandemia? Gangi wzięły sprawy w swoje ręce
Ponad 300 huraganów w 20 lat
To wszystko w Mezoameryce kształtują ludzie, choć to wcale nie oni najsilniej wpływają tu na rzeczywistość. Coraz częściej muszą uznawać wyższość natury, która regularnie przypomina im o swojej niszczycielskiej sile. Według danych OCHA, agencji Narodów Zjednoczonych koordynującej pomoc humanitarną, tylko w dwóch pierwszych dekadach XXI w. w region Ameryki Centralnej uderzyło 338 huraganów, spośród których aż 19 zakwalifikowano do najwyższej, piątej kategorii. Dwa z nich były tak silne, że dosłownie przetoczyły się przez cały region, niszcząc jednocześnie infrastrukturę i na atlantyckim, i na pacyficznym wybrzeżu.
Po huraganach przychodzą coraz dłuższe okresy suszy, katastrofalne w skutkach dla rolnictwa. Wydajność hektara ziemi uprawnej spadła w tym czasie o 50–75 proc. na większości obszarów Trójkąta Północnego. OCHA szacuje, że ucierpiało z tego powodu co najmniej osiem na dziesięć żyjących w tej części świata rodzin. Do tej i tak długiej listy przeciwności dopisać należy 38 erupcji czynnych wulkanów, powodujących w najlepszym razie tymczasowe ewakuacje, w najgorszym – permanentne przesiedlenia. W 2018 r. w Gwatemali obudził się Fuego Volcano, wysoki na 3763 m n.p.m. aktywny wulkan. Wypluta przez niego lawa spowodowała masowe lawiny, zabierając życie ponad 200 osobom. 1,7 mln mieszkańców kraju musiało zmienić miejsce zamieszkania lub było w inny sposób poszkodowanych przez wybuch.
Czytaj także: Zabójcza susza. Jakie mogą być jej konsekwencje
Zła prasa migracyjnej karawany
Dla wielu żyjących tam osób Ameryka Centralna to dziś przedsionek piekła. Nadzieję na lepsze jutro daje migracja, przede wszystkim ta do Stanów Zjednoczonych. Dostać się do tej ziemi obiecanej jednak coraz trudniej. Jeszcze kilka lat temu głównym środkiem transportu na północ była migracyjna karawana. Ciągnący się kilometrami kilkutysięczny łańcuch ludzi na piechotę pokonujących szalenie niebezpieczny, trudny i męczący dystans do granicy amerykańsko-meksykańskiej.
Teraz jednak karawana cieszy się złą prasą, przede wszystkim ze względu na utratę swojej głównej zalety: kolektywnego bezpieczeństwa. Dawniej ludzie formowali ją, wychodząc z założenia, że razem łatwiej będzie im znieść trudy podróży i przede wszystkim – obronić się przed gangami. Karawana miała własną wewnętrzną organizację, od podziału żywności i leków, przez warty ochronne. I choć w ubiegłych latach formowało się ich nawet kilka rocznie, w 2021 r. wyruszyła na razie tylko jedna. W styczniu trzytysięczna grupa, złożona głównie z honduraskich migrantów, została brutalnie spacyfikowana na granicy z Gwatemalą. To pokłosie dyplomatycznego szantażu z czasów Trumpa – Gwatemalczycy musieli podpisać porozumienie o azylantach, ale nie dostali od Amerykanów odpowiedniego wsparcia logistycznego. Żeby więc uniknąć procesowania tysięcy aplikacji o ochronę państwową, migrantów po prostu do kraju nie wpuszczają.
Kolejna karawana ma ruszyć na północ 25 lipca. Czy rzeczywiście ruszy – w tej chwili nie wiadomo. Pracujący w Hondurasie i Salwadorze eksperci organizacji humanitarnych z niepokojem stwierdzają, że szanse na to są małe, bo wokół karawany na razie panuje cisza. W normalnych okolicznościach już na kilkanaście dni przed jej startem w lokalnych mediach społecznościowych wrzało. Migranci, którzy chcą przedostać się do Stanów Zjednoczonych, zbierają się na otwartych grupach na Facebooku i WhatsAppie. Nie ma żadnego progu wejścia ani biletów uczestnictwa. Zapisać się może każdy, chociaż szanse na bezpieczne dotarcie do Teksasu czy Kalifornii maleją z każdym kolejnym wymarszem.
Jedyna szansa na przeżycie
Skąd więc niepokój u pracowników humanitarnych? Świadomi faktu, że migracji nie da się zatrzymać, wolą, jeśli Honduranie czy Gwatemalczycy idą na północ w karawanie, aniżeli na własny rachunek. Samotne podróże zdarzają się niestety coraz częściej, i to z wielu powodów. Dawniej do USA migrowali głównie mężczyźni, by przysyłać potem do domów sporą część wynagrodzenia. Dziś w drogę udaje się coraz więcej samotnych matek z dziećmi. To pokłosie wżynającej się w tutejsze społeczeństwa jak nowotwór przestępczości zorganizowanej. Rosną statystyki zatrzymań i wyroków skazujących, przez co kobiety zostają same w obliczu wychowawczego wysiłku. Legalnie jednak opuścić kraju z dziećmi nie mogą, jeśli nie mają na to zgody ich ojca – a tej niemal nigdy nie otrzymują, ponieważ Pandilleros, członkowie gangów, nie zgadzają się na separację od swoich synów i córek. Sądowa decyzja o przyznaniu wyłącznej opieki rodzicielskiej też nie jest tu rozwiązaniem, bo opieszałość lokalnych sądów powoduje, że na wyrok w takiej sprawie czeka się średnio dwa, trzy lata.
Dodając do tego i tak mocno pesymistycznego pejzażu jedne z najwyższych na świecie statystyki przemocy na tle płciowym i częste przypadki molestowania seksualnego nieletnich, jasne staje się, że dla kobiet z Trójkąta Północnego emigracja jest często jedyną szansą na przeżycie dla nich i ich dzieci.
„Nie chcę się stąd wyprowadzać”
Mimo to decyzja o opuszczeniu kraju nie jest łatwa. Boli, szczególnie że wbrew ukształtowanym w ostatnich latach stereotypach społeczeństwa Hondurasu, Gwatemali czy Salwadoru nie są społecznościami migrantów. Wręcz przeciwnie – cechuje ich silne przywiązanie do ziemi, na której żyją, którą uprawiają i z którą od lat wiążą swoje losy. Nie inaczej jest w Montañueli, gdzie siedzący w prowizorycznym kościele mieszkańcy, poproszeni przez Wendy o głos, jednoznacznie stwierdzają, że najchętniej zostaliby na miejscu – pomimo gangów, suszy, powodzi i huraganów.
– Nie chcę się stąd wyprowadzać. Ani zagranicę, ani do innego miasta – mówi Maria*, trzymając na rękach kilkuletniego syna. – Moja matka mieszka w głębi kraju, ale nie chcę do niej dołączyć. W tamtych okolicach za dzień pracy w polu płaca 60 lempiras (ok. 10 zł), u nas mogę dostać 250. Ale nie chodzi tylko o pieniądze. Tutaj wszyscy mnie znają, tutaj jest moja społeczność. Mogę liczyć na ich pomoc, Patronato zawsze mnie wysłucha. Ale mogę nie mieć wyjścia. Mój dom zniszczył huragan, pracy nie mam do teraz. Nie wiem, czy będę mogła tu zostać.
Czytaj także: Polinezyjczycy szykują się na globalne ocieplenie – i budują nową Atlantydę
To boli nas wszystkich
Wendy: – Za każdym razem, kiedy ktoś od nas wyjeżdża, cierpimy nie tylko indywidualnie, ale zbiorowo. To cios dla naszej wspólnej duszy. A wyjeżdża nas coraz więcej – niektórzy nawet bez środków na podróż, bez pomysłu, gdzie chcą dotrzeć. Oddają się w ręce losu, często słuch o nich ginie natychmiast za pierwszą granicą. To boli, boli nas wszystkich.
Mówiąc to, wstaje i zaprasza na tył kościoła. Wychodzimy na ulicę, wzdłuż której jeszcze kilka miesięcy temu stały domy. I to nie byle jakie – Montañuela nie jest ani slumsem, ani pokazywanym często w migawkach przez zachodnie telewizje klasycznym obrazkiem zacofanej latynoskiej wsi. Budynki, choć parterowe, były tutaj nie tylko duże, stabilne, ale też bogato wykończone. Kolorowe tynki, arkady, zdobione okiennice – wybudowane za pieniądze z roli i wsparcie krewnych z zagranicy, przesyłających amerykańskie dolary i hiszpańskie euro. O wszystkich tych budynkach mówić trzeba jednak w czasie co najmniej półprzeszłym. Urwane ściany, framugi bez drzwi, puste okna – to dziś standard mieszkaniowy w Montañueli.
Wendy żwawym krokiem idzie na wschód, w kierunku wysokiej masy ziemi i błota. To jeden z wałów powodziowych, który ma chronić osadę przed zalaniem. W czasie Ety i Ioty nie spełnił swojej roli, bo władze nie zdążyły go ukończyć. Teraz, jak twierdzi członkini Patronato, wszystkie wały w okolicy są „gotowe co najmniej w 95 proc.”. Ale nawet jeśli to prawda, w kontekście kolejnych huraganów niewiele to zmieni. Ich konstrukcja jest mocno niestabilna, już teraz widać w nich pojedyncze pęknięcia, a wysokość zdaje się być niewystarczająca na powstrzymanie, tak jak w listopadzie, kilku następujących po sobie gigantycznych fal.
Czytaj także: Połowę Ziemi powinniśmy zamienić w rezerwat
Migracji klimatycznej nie widać w statystykach
Ameryka Centralna nie uwolni się już od swojego losu klimatycznego. Tropikalne burze będą zdarzać się coraz częściej i przybierać coraz bardziej ekstremalne formy. Gleba nie zdąży się po nich zregenerować na tyle szybko, by umożliwić powrót do upraw, a wraz z nim – zyski dla mieszkańców. Wymusi to ruchy migracyjne, nie tylko zagranicę, ale też do lokalnych ośrodków miejskich. Dalsze elementy tego łańcucha są doskonale znane: bezrobocie w miastach, ryzyko wymuszeń ze strony Pandillas, próba przedostania się do Stanów Zjednoczonych.
Migracji klimatycznej nie widać w statystykach, a zmiany w środowisku naturalnym rzadko podawane są jako przyczyny wyjazdów nawet przez samych migrujących. To w nich jednak leży praprzyczyna ruchów demograficznych, które już teraz mają miejsce w Północnym Trójkącie. W ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat całe narody mogą tu utracić samowystarczalność w zakresie produkcji żywności. Miliony ludzi będą musiały znaleźć dla siebie nowe miejsce do życia. To tu, w Mezoameryce, zaczyna się klimatyczna przyszłość całego świata.
* imiona bohaterów zostały zmienione ze względów bezpieczeństwa