Nie tak miało być. Kamala Harris – błyskotliwa, fotogeniczna pani wiceprezydent z sesji „Vogue’a”, w młodzieżowych trampkach converse i z sympatycznym uśmiechem na ustach – miała być najjaśniejszą gwiazdą tej administracji. Następczynią sędziwego, dobrodusznego wujka Joe, który zapowiadał w kampanii wyborczej, że zostanie w Białym Domu tylko jedną kadencję. Że będzie „prezydentem pomostowym”, łączącym współczesność ze starą, XX-wieczną Ameryką, która posłała ludzi na Księżyc i wywalczyła równouprawnienie czarnych, ale ostatnio trochę się zestarzała, jak sam Joe Biden. I dlatego stopniowo przekazuje stery młodszemu, progresywnemu pokoleniu, żeby ją odnowiło i poprowadziło ku świetlanej, zeroemisyjnej przyszłości.
Nie minęło jeszcze pół roku od zaprzysiężenia, a powyższy plan się rozmywa. Wujek Joe, któremu w przyszłym roku stuknie osiemdziesiątka, już nie wyklucza, że wystartuje w wyborach 2024 r. Ma powody do optymizmu, bo w badaniach popularności utrzymuje bilans pozytywny (ok. 50 proc. Amerykanów ocenia go pozytywnie, a 40 proc. negatywnie).
Tymczasem Harris zaskakująco szybko traci popularność. W zakulisowych rozmowach z dziennikarzami jej doradcy pomstują, że wszystko za sprawą gorącego kartofla, który Biden – świadomie lub nie – podrzucił jej 24 marca. Tamtego dnia ogłosił: „Poprosiłem panią wiceprezydent, żeby pokierowała naszymi działaniami, we współpracy z Meksykiem i krajami Ameryki Środkowej, które mają powstrzymać migrację tak wielu ludzi do naszej południowej granicy”.
Wielki, piękny mur
Od tamtej pory Kamala – tak mówią o niej wszyscy, zarówno sympatycy, jak i krytycy – w świadomości wielu Amerykanów „skleiła się” z beznadziejnym problemem granicy z Meksykiem.