Deoligarchizacja to temat powracający, od kiedy tylko pojawiła się na poradzieckiej Ukrainie krytyczna myśl polityczna. A już najmocniej ta sprawa powracała po obu Majdanach. Po pierwszym, który wyniósł do władzy Wiktora Juszczenkę, temat ten był wałkowany na wszystkie możliwe strony. A w 2015 r., po kolejnym Majdanie, nowy prezydent Petro Poroszenko opowiadał w parlamencie, że działalność rządzących, w tym odpowiedzialnych za deoligarchizację, będzie sprawdzana „pod mikroskopem”.
Nic się oczywiście nie zmieniło, bo – według większości specjalistów – zmienić się nie mogło. System oligarchiczny, który powstawać zaczął już na początku ukraińskiej niepodległości, gdy państwo było słabe, a biznes – szczególnie ten zbójecki – rósł w siłę, jest już tak mocno związany ze strukturą ukraińskiej władzy, że nie do końca wiadomo, gdzie jedno się kończy, a drugie zaczyna.
Mówi się o „mafii rządzącej Ukrainą” (im bardziej na prawo w chodnikowo-taksówkarskiej pseudodebacie, tym bardziej „żydowskiej”). Narzuca się też, podejmowane już bardziej przez komentatorów, porównanie oligarchów z magnatami kresowymi z czasów I Rzeczpospolitej. – U nas się mówi, że Ukraina przyjęła system polityczny znany z I Rzeczpospolitej, podczas gdy sama Polska przyjęła niemiecki system polityczny – śmieje się nad kawą we Lwowie lokalna śmietanka intelektualna.
Jest ich niewielu, ale rządzą całym krajem i wcale się nie ukrywają. Najbardziej widocznym graczem był zawsze Rinat Achmetow, człowiek kojarzony z Donieckiem, rozdający karty w przemyśle węglowym, elektroenergetycznym i metalurgicznym, posiadający sieć telefonii komórkowej Ukrtelecom. Robił interesy również z tzw. Rodziną przegnanego prezydenta Janukowycza (to o jego rodzinę chodziło).