Jeszcze niedawno wydawało się, że na Wyspach zacznie się wreszcie „nowa normalność”. Wielka Brytania miała być pierwszym europejskim krajem, który całkowicie zniósł restrykcje. Zgodnie z harmonogramem wytyczonym wiosną, gdy wspólne przesiadywanie w pubie było albo odległym wspomnieniem, albo mglistą perspektywą, w poniedziałek 21 czerwca miały zostać wycofane ostatnie ograniczenia, które narzucił koronawirus. Gdyby Boris Johnson trzymał się planu, od przyszłego tygodnia nie byłoby już limitów w restauracjach, kawiarniach, na weselach i w domach, gdzie mogło spotkać się sześć osób.
Przejście przez ten ostatni fragment pandemicznego labiryntu symbolicznie wieńczyłoby ostatnie 15 miesięcy, naznaczone surowymi, czasem drakońskimi ograniczeniami w przemieszczaniu się, edukacji i pracy. Dla Johnsona byłby to gigantyczny sukces propagandowy, również w obliczu brexitu. Londyn dowiódłby, że z kryzysami doskonale radzi sobie sam.
Delta krzyżuje plany
Nic z tego. 14 czerwca premier poinformował, że zniesienie lockdownu przesuwa o cztery tygodnie. Powód – indyjska mutacja koronawirusa, nazywana wariantem delta. Według danych „British Medical Journal” na Wyspach rozpoznano ponad 42 tys. przypadków zachorowań z powodu delty właśnie. W tej chwili odpowiada ona za 90 proc. nowych zakażeń. A tych już jest niemało. W dniu, w którym Johnson ogłaszał przedłużenie lockdownu, 7742 testy na obecność koronawirusa dały wynik pozytywny, 46 proc. więcej niż tydzień wcześniej. W ostatni piątek było to już ponad 11 tys.
Od 9 czerwca liczba hospitalizowanych z powodu covid-19 codziennie przekracza tysiąc, w maju była ponad połowę niższa.