Pomysł rozegrania mistrzostw Europy na kilkunastu stadionach w różnych państwach został ogłoszony w 2012 r. i był od początku kontrowersyjny. Za autora tej koncepcji uważa się Michela Platiniego, ówczesnego szefa UEFA. Dzisiaj Francuza nie ma już w wielkiej piłce, ale zawody według jego koncepcji właśnie się rozpoczynają.
Czytaj też: Bóle futbolowe, czyli Polska przed mistrzostwami
Euro 2020. W cieniu pandemii
W taki oryginalny sposób UEFA postanowiła uczcić 60. rocznicę pierwszych mistrzostw. Wówczas była to zupełnie inna impreza, właściwie kameralny turniej z czterema uczestnikami. I takim pozostał przez kolejnych wiele lat. Później było osiem, 16, a od 2016 r. są 24 reprezentacje. W tej sytuacji dość trudno jest nie awansować do finałów.
W przedmistrzowskich rozważaniach jednym z głównych tematów jest oczywiście covid-19. Pierwotny zamysł przeprowadzenia imprezy został dość gruntownie przekształcony za sprawą pandemii. Nie udało się zorganizować imprezy zgodnie z kalendarzem, a rok poślizgu nie wystarczył, by w pełni wrócić do normalności.
Wydaje się, że covid ma ambicje selekcjonerskie. Na przykład w drużynie hiszpańskiej właśnie odkryto przypadki choroby. UEFA szykowała się na takie złe wiadomości. Dopuszcza możliwość przełożenia meczów o dwie doby. Choć nie można odmówić wyjścia na boisko, jeżeli w kadrze jest 13 zdrowych zawodników (w tym bramkarz). Pandemiczne niespodzianki mogą się zdarzać, choćby dlatego, że nie wszystkie ekipy są zaszczepione.
Covid miesza nie tylko w składach. Z uzasadnionego strachu przed szerzeniem się wirusa zrezygnowało kilka miast gospodarzy. Na początku Bruksela, a potem Dublin i Bilbao. Mecze bez widzów nie miałyby sensu. Te decyzje dotknęły Polaków. Bo mieli grać zarówno w Dublinie, jak i Bilbao.
Nie zazdroszczę kibicom, którzy postanowili dostać się na stadiony. Obwarowań jest tyle, że trzeba wgryzać się w instrukcje, które na domiar złego są różne w poszczególnych krajach. Tak czy owak, stadiony nie będą pełne. Mówi się, że być może tylko finał na Wembley obejrzy 100 tys. ludzi.
Czytaj też: Polska–Rosja. Remis, który niewiele mówi
Euro 2020. Faworyci i szanse Polaków
Kto zostanie mistrzem Europy? Pewnie któraś z potęg. Najwięcej szans ma chyba Francja. Mistrzowie świata są bodaj jeszcze silniejsi niż podczas ostatniego mundialu. Do tego trener Didier Deschampes może cieszyć się z powrotu do kadry Karima Benzemy, najlepszego gracza Realu Madryt minionego sezonu. Zresztą w tej ekipie nie ma słabych punktów.
Mogą zamieszać Włosi, którzy pod wodzą Roberta Manciniego szybko pokonali kryzys i cieszą grą swoich kibiców. Na pewno Anglikom marzy się finałowy występ na Wembley 11 lipca. Są jeszcze Belgowie i Portugalczycy. Ciekawe, jak Niemcy pożegnają swojego wieloletniego selekcjonera Joachima Löwa. O wielką niespodziankę będzie trudno, choć gdy w 1992 r. oglądałem na stadionie w Malmö mecz Anglików z Duńczykami, to nawet przez myśl mi nie przeszło, że ci drudzy, skrzyknięci naprędce (zamiast wykluczonej Jugosławii), wyjadą potem z imprezy jako mistrzowie Europy.
Nie wiadomo, czego można się spodziewać po Polakach. Reprezentacja Paolo Sousy ani razu nie wystąpiła w składzie zbliżonym do tego, który wybiegnie na boisko 14 czerwca w Petersburgu. Ani razu też nie pokazała futbolu, który dawałby nadzieję. Słyszymy dużo o doskonałej atmosferze, która oby się utrzymała dłużej niż do inauguracyjnego spotkania ze Słowacją. Zadanie dla Polaków – wyjście z grupy – nie jest przesadnie ambitne. Poza Słowacją gramy z Hiszpanią (16 czerwca w Sevilli) i Szwecją (23 czerwca w Petersburgu). Awans (pod pewnymi warunkami) da nawet trzecie miejsce w grupie. Później zaczęłyby się schody, czyli jedna ósma finału. Żeby powtórzyć wynik sprzed pięciu lat, trzeba by awansować do ćwierćfinału.
Za kilka dni dostaniemy pierwszą odpowiedź na dręczące polskiego kibica pytania. Tymczasem na inaugurację mamy na Stadio Olimpico mecz Włochy–Turcja (zakończył się wynikiem 3:0).
Czytaj też: Fenomen Lewego