Chiny działają jak kraje, które wybierają się na wojnę. Propaganda urabia obywateli, objaśnia im nieuniknioną potrzebę przejęcia Tajwanu. A władze nigdy nie wykluczyły odbicia wyspy, uważają ją za zbuntowaną prowincję. Wojsko dostaje nowe uzbrojenie, intensywnie i często ćwiczy. Liczba już teraz niemal codziennych wtargnięć samolotów i okrętów w tajwańską przestrzeń jest tak duża, że od marca przestano przy każdym alarmie wysyłać samoloty bojowe na rozpoznanie, bo to za drogie i grozi, że z błahego powodu dojdzie do walki.
„Economist” nazywa Tajwan na swojej okładce „najniebezpieczniejszym miejscem na ziemi”. Dziś jest to też najbardziej prawdopodobne miejsce początku wojny, w której udział wezmą Chiny, USA i niektórzy z amerykańskich sojuszników w Azji.
Mniej więcej wiadomo, jak taki chiński atak może wyglądać. Po pierwsze, w grę wchodzi szturm na którąś z peryferyjnych wysp archipelagu tajwańskiego. Tu faworytem jest niemal niezamieszkany maleńki atol Pratas, ostatnio dodatkowo obsadzony tajwańskim wojskiem. Dalej wyspy Penghu, zwane też Peskadorami lub leżące ledwie 2 km od brzegu Chińskiej Republiki Ludowej (ChRL) wyspy Kinmen.
W atmosferze zagrożenia
Scenariusz drugi to blokada polegająca na zatrzymywaniu statków płynących na Tajwan, kierowaniu ich do portów ChRL i przeglądanie ładunków. W styczniu Chiny przyjęły przepisy, które pozwalają ich straży przybrzeżnej na podobne działania. Rewizje miałyby na celu przechwytywanie przede wszystkim dostaw amerykańskiego uzbrojenia. I wreszcie wariant trzeci: pełna inwazja.
Atak na mniejsze wyspy byłby prostą operacją z wojskowego punktu widzenia. Pytanie tylko, co Chiny by osiągnęły poza próbą – zapewne nieudaną – złamania morale Tajwańczyków i zdruzgotaniem własnej reputacji.