Ameryka nie zablokuje dokończenia gazociągu Nord Stream 2 z Rosji do Niemiec – tak eksperci interpretują zeszłotygodniowy raport Departamentu Stanu dla Kongresu. Zawiera on listę podmiotów związanych z jego budową i objętych amerykańskimi sankcjami. Lista się wydłużyła, ale nie objęła – jak oczekiwano – kluczowej, należącej do Gazpromu spółki Nord Stream 2 AG. Dyplomatycznie rzecz biorąc, to zielone światło dla dokończenia gazociągu. Druga, równoległa nitka (pierwsza działa od 2011 r.), która podwoi przepustowość gazociągu, może być gotowa już we wrześniu. Krytycy wskazują, że znacząco zwiększy uzależnienie Europy od rosyjskiego gazu, co jest politycznie ryzykowne. Dodatkowo pozwoli ominąć państwa wrogo nastawione wobec Rosji, szczególnie Ukrainę, do pewnego stopnia również Polskę.
Warszawa od lat próbowała zablokować Nord Stream 2, powołując się m.in. na unijną solidarność. Niemcy, główny beneficjent rozbudowy, przekonują jednak, że rosyjski gaz jest im niezbędny jako paliwo przejściowe w zielonej transformacji. To może się zmienić po wrześniowych wyborach do Bundestagu, jeśli wygrają je Zieloni, którzy są przeciwni gazociągowi.
Polska bardziej liczyła jednak na Amerykanów – z powodów geopolitycznych (ograniczenie wpływów Rosji) i komercyjnych (rosyjski gaz jako konkurencja dla amerykańskiego gazu z łupków). Rząd Trumpa nie zdecydował się na adekwatne sankcje. Zmiana miała nastąpić wraz z prezydentem Joe Bidenem, który nie krył swojej awersji do Rosji – nazwał nawet Putina „mordercą”. Nic takiego jednak się nie stało.
Według ekspertów w Waszyngtonie przeważyła kalkulacja, w której poprawa relacji z Niemcami i niepopsucie doszczętnie stosunków z Rosją przeważyły nad obawami naszej części Europy. Biden widzi w Niemczech, a co za tym idzie w Unii Europejskiej niezbędnego sojusznika w globalnej rywalizacji z Chinami.