W Waszyngtonie podnoszą się głosy, że rząd musi podjąć energiczną interwencję dyplomatyczną, aby nie dopuścić do eskalacji konfliktu. Lewica nawołuje do wywarcia presji na Beniamina Netanjahu, aby zmienił swoją politykę. Prezydent obawia się jednak zastosowania realnych środków nacisku na Izrael w przekonaniu, że mogłyby zaostrzyć podziały w Partii Demokratycznej i osłabić pozycję jego obozu w konfrontacji z republikanami.
Kurs Bidena, polityka Trumpa
Biden liczył, że w polityce zagranicznej będzie mógł się skupić na problemach na razie priorytetowych dla jego administracji: stosunkach z Chinami i Rosją, wzmocnieniu NATO i współpracy międzynarodowej w walce z ociepleniem klimatu. Nie wysłał nawet jeszcze do Izraela nowego ambasadora po odejściu ze stanowiska Davida M. Friedmana, uchodzącego razem z Jaredem Kushnerem za architekta skrajnie proizraelskiej polityki Donalda Trumpa. Zwłokę z nominacją ambasadora i telefonem do Netanjahu oraz takie kroki jak przywrócenie pomocy finansowej dla Palestyńczyków i kontaktów z przedstawicielami Autonomii Palestyńskiej odebrano jako zapowiedź zdecydowanej zmiany polityki wobec tego konfliktu.
Biden był wiceprezydentem w gabinecie Baracka Obamy, który zawarł porozumienie nuklearne z Iranem, co radykalnie pogorszyło stosunki Waszyngtonu z prawicowym rządem Izraela. Po inauguracji sygnalizuje on wolę powrotu do umowy, ale starał się dotąd trzymać z dala od konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Nie odwołał niektórych posunięć Trumpa, jak przeniesienie ambasady amerykańskiej z Tel Awiwu do Jerozolimy i uznanie aneksji Wzgórz Golan. W przeszłości uchodził za typowego proizraelskiego polityka Partii Demokratycznej, mniej skłonnego do propalestyńskich gestów niż Obama. W środę, poproszony o komentarz do wymiany ognia rakietowego, powiedział, że „Izrael ma prawo się bronić”. Biały Dom poinformował o wysłaniu na Bliski Wschód specjalnego wysłannika, który będzie się starał skłonić obie strony do zawieszenia broni.
Czytaj też: Dlaczego nie da się rozwiązać konfliktu izraelsko-palestyńskiego
USA w roli mediatora
Powściągliwa reakcja na najnowszy konflikt zbrojny wywołała gwałtowną krytykę ze strony lewicowych demokratów w Kongresie. Ich liderka Alexandria Ocasio-Cortez zarzuciła Bidenowi, że „stanął po stronie okupacji” terenów palestyńskich. Kongresmenka Cori Bush wezwała do „solidarności z naszymi palestyńskimi braćmi”, a Rashida Tlaib oświadczyła, że „pieniądze amerykańskich podatników nie mogą być używane do łamania praw człowieka”, i oskarżyła Izrael o stosowanie „systemu apartheidu”. Ostatnio w takich samych słowach potępiła Izrael w swym raporcie organizacja Human Rights Watch.
Izrael otrzymuje corocznie prawie 4 mld dol. pomocy amerykańskiej, z której finansuje swój arsenał, a więc także rakiety odpalane do Strefy Gazy. W USA od lat rozlegają się głosy, aby użyć tych funduszy jako dźwigni nacisku na rząd izraelski i zmusić go do bardziej umiarkowanej polityki, np. zaprzestania budowy osiedli na okupowanych ziemiach Zachodniego Brzegu Jordanu. Po wybuchu najnowszych starć wezwał do tego m.in. czołowy publicysta „New York Timesa” Nicholas Kristoff. Inni apelują o działania na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ.
USA w przeszłości podejmowały się roli mediatora. Niezmiernie rzadko jednak stosowały wobec Izraela instrumenty presji finansowej – jednym z wyjątków było wstrzymanie gwarancji kredytowych przez prezydenta George′a H.W. Busha w proteście przeciw osiedlom na ziemiach okupowanych.
Czytaj też: Porozumienie Abrahama, czyli wielka wywrotka
Nie wystarczy zawieszenie broni
Panuje przekonanie, że ekipa Bidena nie podejmie teraz próby wznowienia trwalszego dialogu palestyńsko-izraelskiego zmierzającego do rozwiązania konfliktu. Nie ma na to szans, gdyż po obu stronach władzę sprawują siły radykalne, nieskore do kompromisów – w Strefie Gazy rządzi islamistyczny Hamas, nieuznający prawa Izraela do istnienia, zaś w Jerozolimie prawicowy rząd Netanjahu w koalicji z ekstremistycznymi partiami religijno-nacjonalistycznymi, które wzywają do wypędzenia Arabów.
Czołowy ekspert ds. bliskowschodnich i doradca byłych prezydentów Aaron David Miller zaapelował, żeby administracja „zrobiła wszystko, co w jej mocy”, by deeskalować konflikt. Proponuje się tu nad Palestyńczykami wielostronne działania dyplomatyczne – z zaangażowaniem do pomocy krajów arabskich, z którymi Izrael znormalizował stosunki w ubiegłym roku dzięki mediacji administracji Trumpa, tzn. Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Bahrajnu, Sudanu i Maroka.
Miller i inni eksperci, jak Khaled Elgindy z Middle East Institute w Waszyngtonie, podkreślają jednak, że ewentualne zawieszenie broni powinno być tylko pierwszym krokiem. Trwalsze zażegnanie kolejnej wojny między Izraelem a Hamasem wymaga, by zapobiec następnym incydentom w rodzaju tych, które stały się zapalnikiem obecnych walk – jak ataki izraelskich ekstremistów na Palestyńczyków, restrykcje w Jerozolimie w czasie ramadanu czy eksmisje palestyńskich rodzin ze wschodniej Jerozolimy.
Elgindy przypomniał (w „Foreign Policy”), że głównymi podżegaczami tłumu przeciwko Palestyńczykom w Jerozolimie byli członkowie organizacji Lehava, głoszący rasową wyższość Żydów, inspirowani naukami Meira Kahanego, skrajnie prawicowego rabina z Nowego Jorku, zamordowanego w zamachu w 1990 r., i wspierani przez ekstremistycznych polityków w Knesecie. Według Khaleda Elgindy Lehava jest nielegalnie wspomagana przez ekstremistów w USA. Ekspert Middle East Institute sugeruje konieczność ich ścigania i naciski na Izrael, by ukrócił działalność skrajnej prawicy.
Izrael w partyjnych rozgrywkach
Prawica w Izraelu ma jednak licznych sojuszników w USA. Nie chodzi o społeczność amerykańskich Żydów, którzy w większości wciąż popierają demokratów i Bidena, tylko jej konserwatywne odłamy, które solidaryzowały się z polityką Trumpa i jego programem rozwiązania konfliktu bliskowschodniego z pominięciem aspiracji Palestyńczyków do własnego państwa.
Z izraelską prawicą trzyma też znaczna część, jeśli nie większość republikanów, a w ich szeregach przede wszystkim protestanccy fundamentaliści popierający Izrael bezwarunkowo. Wszelkie kroki rządu naruszające interesy rządu Netanjahu, jak przywrócenie pomocy dla Palestyńczyków, są ostatnio gwałtownie krytykowane przez GOP jako atak na Izrael (senator Ted Cruz). O ile w przeszłości polityka USA wobec Izraela była na ogół produktem ponadpartyjnego konsensu, o tyle dziś, w okresie rosnącej polaryzacji, staje się coraz bardziej przedmiotem partyjnych rozgrywek.
Dlatego też Biden, któremu zależy na dialogu i porozumieniu z opozycją w celu realizacji ambitnego programu krajowych reform, jest ostrożny i nieskory do posunięć, które byłyby odczytane jako radykalna zmiana bliskowschodniej polityki. Musi też dbać o jedność swojej Partii Demokratycznej, w której lewica (AOC, Bernie Sanders i inni) domaga się zdecydowanie bardziej propalestyńskiej polityki.
Czytaj też: Na kogo może liczyć Palestyna?