Po obu stronach pobocza gęsto od billboardów. Reklamuje się każda większa partia – od lewicy po antyimigrancką Alternatywę. Jeden z przejeżdżających kierowców komentuje bez złudzeń: „Kampania wyborcza w Niemczech – wszyscy tygodniami przepalają mnóstwo kasy, a na końcu zawsze wygrywa Merkel!”.
Ta karykatura, którą w 2017 r. opublikował na łamach „Der Tagesspiegel” rysownik Klaus Stuttmann, dobrze oddaje istotę niemieckiej polityki ostatnich kilkunastu lat. Cztery razy z rzędu Angela Merkel prowadziła chadeków do zwycięstwa w wyborach, a jej kolejni kontrkandydaci okazywali się bezradni.
Ten rok będzie jednak inny. 66-letnia Merkel nie ubiega się o reelekcję, a jej chadecy mają poważny problem. Na faworytów wrześniowych wyborów niespodziewanie wyrastają Zieloni i ich młoda liderka Annalena Baerbock. Na niemieckiej scenie politycznej, nie bez powodu uchodzącej za dość zabetonowaną, taki scenariusz jeszcze niedawno mógł zostać uznany za science fiction.
Dziś w Bundestagu Zieloni tworzą najmniejszą z sześciu frakcji parlamentarnych. Ale w sondażach wyraźnie złapali wiatr w żagle. Ośrodek Forsa w notowaniu z 20 kwietnia daje im 28 proc. głosów i pierwsze miejsce. Poparcie dla chadeków (CDU/CSU) – dotychczasowych liderów – stopniało do zaledwie 21 proc. Socjaldemokratyczna Partia Niemiec (SPD), obecny koalicjant Merkel, praktycznie nie liczy się w tym wyścigu (13 proc.).
Słupki poparcia dla Zielonych wyraźnie skoczyły po tym, jak w ubiegły poniedziałek ogłosili, że to Baerbock jest ich kandydatką na kanclerza. Gdyby Niemcy mogli wybierać kanclerza bezpośrednio (w rzeczywistości decyduje układ sił w Bundestagu), Baerbock wygrałaby dziś bezkonkurencyjnie (32 proc.). Kandydaci chadeków – Armin Laschet – i socjaldemokratów – Olaf Scholz – pozostaliby daleko w tyle (po 15 proc.