W odpowiedzi na koncentrację wojsk rosyjskich na granicy z Ukrainą i kampanię elektronicznej ingerencji w wybory w USA Joe Biden ogłosił sankcje na Rosję oceniane jako najostrzejsze od aneksji Krymu. Ukarane zostały firmy technologiczne zaangażowane w kampanię dezinformacji i osoby związane z agresją na Ukrainie. Wydalono dyplomatów-szpiegów z ambasady w stolicy USA (później fala usuwania rosyjskich dyplomatów i retorsji Kremla przetoczyła się też przez Warszawę i Pragę) i oskarżono rosyjski wywiad o hakowanie software’u firmy SolarWinds w celu masowej cyberinfiltracji amerykańskiego rządu i biznesu. Waszyngton zabronił amerykańskim bankom kupowania rosyjskich obligacji skarbowych, co ma podrożyć koszty zaciągania przez Rosję pożyczek.
Sankcje są dość dotkliwe, ale nie zachwieją reżimem na Kremlu. Nie skłonią Putina do zmiany polityki osłabiania Ameryki ani wycofania wojsk z ukraińskiej granicy. Ale to dopiero początek gry z Moskwą. Biden, który niedawno w wywiadzie TV zgodził się, że rosyjski prezydent jest „zabójcą”, ogłaszając sankcje, zaproponował mu jednocześnie spotkanie w cztery oczy. Za jakiś czas dojdzie więc do rosyjsko-amerykańskiego szczytu, na którym Biden będzie przekonywał Putina do dobrego zachowania. Do tego czasu przynajmniej Ukraina może być spokojna, że kolejna inwazja jej nie grozi.
Koncentracja wojsk rosyjskich na granicy jest prawdopodobnie blefem, narzędziem szantażu wobec Waszyngtonu, aby ostatecznie uznał, że Ukraina leży w rosyjskiej strefie wpływów i musi zrezygnować z wejścia do NATO i UE. Biały Dom zapewnił o „niezachwianym” poparciu jej terytorialnej integralności i dał do zrozumienia, że jeśli Kreml nie zmieni agresywnego kursu, na najnowszych sankcjach się nie skończy. Biden może jeszcze ukarać kolejne sektory rosyjskiej gospodarki i na cyberataki odpowiedzieć w ten sam sposób.