Po 60 latach kończy się na Kubie epoka Castro. 89-letni Raul Castro, brat zmarłego w 2016 r. Fidela, przywódcy rewolucji, który zastąpił go wpierw jako prezydent, a później, co ważniejsze, sekretarz generalny partii komunistycznej, ostatecznie rezygnuje z tej funkcji. Odchodzą także ostatni przedstawiciele starej gwardii, wśród nich numer dwa w partii, 90-letni Ramón Machado Ventura. Raul też odchodził etapami: w 2016 r. prezydentem został Miguel Diaz-Canel, dziś ledwie 60-latek, dosyć bezbarwny aparatczyk, absolutnie bez charyzmy Fidela, której też Raul nie posiadał za wiele, miał za to nazwisko; mówiło się o braciach: „serce i pięść rewolucji”. Teraz to Diaz-Canelowi obradujący w Hawanie praktycznie za zamkniętymi drzwiami ósmy zjazd partii powierza pełnię władzy. Plakaty na mieście, z podobiznami tej trójki, głoszą: „Somos continuidad”, jesteśmy kontynuacją, ale Kubańczycy akurat nie potrzebują tego samego co od pół wieku, lecz pilnych zmian.
Kuba przeżywała już różne kryzysy, najgłębszy po rozpadzie ZSRR, ale tak źle jak teraz, z zaopatrzeniem i z lekami oraz z nastrojami, chyba jeszcze nie było. Upadł kolejny dobroczyńca Kuby, Wenezuela, a Trump obłożył sankcjami import wenezuelskiej ropy, zamroził w kontaktach z Hawaną wszystko to, co odmroził Obama (nawet zniknął z wyspy Western Union przekazujący pieniądze od diaspory), a rzutem na taśmę wpisał Kubę na listę państw wspierających terroryzm. Pandemia do reszty rozłożyła turystykę, a kubańska gospodarka, w 85 proc. państwowa, skurczyła się w 2020 r. o 11 proc. Raul już dwa zjazdy partii temu obiecywał reformy. Jak na Kubę wiele się zmieniło, potworzyły się oazy prywatnej inicjatywy i przedsiębiorczości, od stycznia zlikwidowano nawet podwójny kurs pesety, zwykły i dolarowy (co akurat zaowocowało inflacją).