Kiedy w Minneapolis trwa proces białego policjanta oskarżonego o zabójstwo czarnego George′a Floyda, dowiedzieliśmy się o kolejnych incydentach z udziałem funkcjonariuszy używających siły bez uzasadnienia wobec Afroamerykanów. Chociaż na szczęście „tylko” jeden z nich zakończył się tragicznie, oba wskazują, że sprawa Floyda i dziesiątki podobnych tragedii w ostatnich latach niczego praktycznie nie nauczyły amerykańskiej policji, jak alarmuje w edytoriale „Washington Post”. Ale może nie są w stanie „nauczyć”, gdyż problem policyjnej brutalności – i rasizmu – tkwi w zbyt rozległym kontekście stosunków rasowych i kultu broni palnej, żeby łatwo można było go rozwiązać.
„Cholera, zastrzeliłam go!”
W ostatnią sobotę niedaleko Minneapolis patrol zatrzymał jadącego samochodem 20-letniego Daunte Wrighta, gdyż – jak tłumaczono potem – wóz miał nieważną tablicę rejestracyjną (w USA trzeba odnawiać rejestrację co roku). Kiedy policjanci stwierdzili w swych komputerach, że wydano również nakaz aresztowania młodego kierowcy za drobne wykroczenie, kazali mu wyjść z samochodu i próbowali założyć kajdanki. Na wideo nagranym policyjną kamerą widać, jak Wright zaczyna się szarpać, wyrywa się, siada z powrotem za kierownicą, nie zważając na wycelowaną w niego lufę pistoletu i wrzask mundurowych. Po chwili słychać głośne ostrzeżenie: „Taser! (paralizator)” i krzyk policjantki: „Cholera, zastrzeliłam go!”, po czym samochód gwałtownie odjeżdża.
Rozbity wóz z rannym, umierającym mężczyzną odnaleziono kilkaset metrów dalej. Jak się okazało, Kim Potter, policjantka z 26-letnim stażem na służbie, przez pomyłkę – jak twierdzi ona i jej zwierzchnicy – nacisnęła spust zamiast trzymanego w drugiej ręce paralizatora.
Czytaj też: Niespełnione marzenie Martina Luthera Kinga
„Powinieneś się bać”
Wiadomość o śmierci kolejnego Afroamerykanina od kuli białego policjanta zbiegła się z informacją o pozwie wniesionym do sądu przeciw policji przez czarnoskórego Carona Nazario, porucznika Gwardii Narodowej stanu Wirginia. 8 grudnia Nazario został zatrzymany w nocy przez patrol drogówki, który nie dostrzegł, że tymczasowa tablica rejestracyjna jego nowego chevroleta Tahoe jest wystawiona za tylną szybą suva.
Ignorując fakt, że mają do czynienia z oficerem w mundurze polowym, kazali mu wyjść z samochodu, wrzeszcząc i grożąc wycelowanym w niego pistoletem. Kiedy Nazario spokojnie zapytał, dlaczego został zatrzymany, odpowiedzią był jeszcze głośniejszy ryk rozwścieczonych policjantów, a kiedy powiedział, że „boi się” opuścić wóz – pamiętając doświadczenia innych czarnych kierowców – funkcjonariusz Gutierrez odparł: „Powinieneś się bać”. Porucznik nie ustępował, przypomniał, że jest oficerem armii, i odmawiał wyjścia z samochodu. Uczynił to dopiero, gdy policjant spryskał jego twarz gazem pieprzowym. Gutierrez zakuł go w kajdanki i kazał położyć się na ziemi. Pozwolono mu wstać, kiedy wyjaśnił, gdzie jest tablica rejestracyjna. „Na pożegnanie” Gutierrez zagroził mu, że jeśli spróbuje się poskarżyć, zostanie oskarżony o stawianie oporu przy zatrzymaniu.
Policjant, jak się okazało, grubo się przeliczył, bo to Nazario pozwał go i jego partnera z patrolu o milion dolarów za nadużycie siły i upokarzające potraktowanie oficera. W poniedziałek departament policji w Windsor w stanie Wirginia ogłosił, że Gutierrez został zwolniony ze skutkiem natychmiastowym. Sprawa skończyła się zatem happy endem, choć trudno nie podejrzewać, że mogło być zupełnie inaczej, gdyby pozew Nazario nie zbiegł się z procesem zabójcy Floyda, policjanta Dereka Chauvina, szeroko nagłośnionym przez media.
Czytaj też: Amerykanie znów giną w strzelaninach. Co może Biden?
„Albo on zginie, albo ja”
W obu opisanych przypadkach mieliśmy bowiem do czynienia z widowiskiem niełatwym do pojęcia dla kogoś, kto miał do czynienia z policją drogową w innym niż USA kraju. Brak tablicy rejestracyjnej na swoim miejscu, inne podobne wykroczenia czy nawet niezatrzymanie się natychmiast na wezwanie patrolu – jak Nazario, który tłumaczył, że chciał się zatrzymać w dobrze oświetlonym miejscu – w Polsce spotkają się z pytaniami, upomnieniami, ewentualnie w końcu z mandatem. Policjanci z drogówki nie grożą nam nabitym pistoletem, nie wrzeszczą na nas, nie każą wysiąść z samochodu i nie zakuwają za takie „przestępstwa” w kajdanki.
Ale nawet w Ameryce tak przykre doświadczenia raczej nam nie grożą – jeżeli jesteśmy biali. Po kolejnym tragicznym incydencie w Minneapolis pojawiły się w USA głosy, że szkolenie policji pozostawia wiele do życzenia. Oczywiście, należałoby je poprawić, aby policjanci nie mylili paralizatora z pistoletem. Ale problem szkolenia polega na czym innym. Stróże porządku szkoleni są najpierw w sztuce przetrwania – instruuje się ich, jak zadbać o własne bezpieczeństwo i nie dać się zabić. Bo każde aresztowanie grozi, że zatrzymany może mieć przy sobie broń i jej użyje. W kraju, gdzie dostępność broni palnej jest powszechna, to niezmiernie wysokie ryzyko.
A służba w „złych” dzielnicach zamieszkanych przez Afroamerykanów, nękanych wciąż plagą przemocy, wpoiła policjantom przekonanie, że ze strony czarnych grozi im największe niebezpieczeństwo. Dlatego w zetknięciu z nimi zachowują się jak kowboje na dzikim Zachodzie albo żołnierze na wojnie: albo on zginie, albo ja.
Nie zmieni tego żadne „szkolenie”. Zmienić mogłoby znaczne zaostrzenie restrykcji na sprzedaż broni oraz prawo przewidujące rzetelne rozliczanie policji za nadużywanie siły. Joe Biden zapowiadał w swej kampanii, że spróbuje jednego i drugiego. Większość Amerykanów życzy mu powodzenia w obu sprawach, ale nie wierzy, że mu się uda.
Czytaj też: Spike Lee o rasizmie w USA