W ten weekend zginął w Donbasie kolejny ukraiński żołnierz. To już 27. ofiara konfliktu na wschodzie Ukrainy od początku roku. Kijów wiąże to z nadzwyczajną koncentracją rosyjskich wojsk tuż po drugiej stronie granicy – amerykański Departament Stanu mówi o dodatkowych 85 tys. żołnierzy – największej od 2014 r., gdy przy wsparciu lokalnych separatystów Rosja napadła na Ukrainę, odbierając jej Krym. Moskwa twierdzi, że to „rutynowe manewry” i sprawa wewnętrzna Rosji, ale Kijów ostrzega przed kolejną inwazją. Jakby na potwierdzenie tego rzecznik Kremla powiedział w niedzielę, że choć to „tylko ćwiczenia, Moskwa nie pozostanie obojętna na los rosyjskojęzycznej ludności” ukraińskiego Donbasu.
Relacje między sąsiadami pogarszają się od kilku tygodni i po zeszłorocznym odprężeniu nie ma już śladu. Część analityków uważa, że rosyjskie wzmożenie to reakcja na kolejną próbę Kijowa wyczyszczenia kraju z rosyjskich wpływów, w tym ograniczania roli „agentów Rosji”, m.in. wpływowego prorosyjskiego polityka Wiktora Medwedczuka. Prezydent Wołodymyr Zełenski w niedawnych rozmowach z szefem NATO Jensem Stoltenbergiem i prezydentem Joe Bidenem wrócił też do tematu członkostwa Ukrainy w Sojuszu. Szczególne poparcie uzyskał właśnie od Amerykanów, którzy w związku z koncentracją rosyjskich wojsk wysłali na Morze Czarne dwa dodatkowe niszczyciele. Inaczej reaguje Europa Zachodnia – w zeszłym tygodniu, wyłamując się z unijnego frontu, z Władimirem Putinem o Ukrainie (ale bez Ukrainy) rozmawiali Angela Merkel i Emmanuel Macron. Jesienią Rosję czekają wybory do Dumy i ewentualny powrót do działań zbrojnych w Donbasie odciągnąłby uwagę Rosjan od coraz gorszej sytuacji gospodarczej kraju.