Ubiegłotygodniowe spotkanie liderów europejskiej skrajnej prawicy w Budapeszcie – Matteo Salviniego, Viktora Orbána i Mateusza Morawieckiego – to formalny początek rozmów o wspólnej frakcji w europarlamencie, bo dotąd każde z ugrupowań – PiS, Fidesz i włoska Liga – było w innej. Możliwość przetasowania otworzyła się trzy tygodnie temu, gdy 11 europosłów Fideszu wyszło (a w zasadzie zostało wyrzuconych) z Europejskiej Partii Ludowej – największej centroprawicowej frakcji w europarlamencie.
Tam właśnie zasadnicze znaczenie ma liczba szabel – im większa frakcja, tym więcej stanowisk, czasu przemówień itp. Skrajna prawica, która sama siebie nazywa „suwerenistami”, była dotychczas rozbita między mniejsze frakcje – głównie Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (PiS, 27 europosłów) i ugrupowanie Tożsamość i Demokracja (Liga, 28). Podziały te wiążą się nie tylko z różnicami w programach, ale też z ambicjami polityków: każdy chciał być liderem frakcji. Takie zjednoczenie nie udało się dwa lata temu pod auspicjami Steve’a Bannona, wysłannika Donalda Trumpa. Teraz ma być inaczej.
Aby utworzyć nową eurofrakcję, potrzeba 23 posłów z 7 państw. Ten pierwszy warunek nie stanowi problemu. Ale Morawiecki, Orbán i Salvini będą musieli dobrać jeszcze europosłów z czterech państw. Kandydatami są m.in. przedstawiciele francuskiego Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen, Austriacy i Holendrzy od Geerta Wildersa, może też Słoweńcy. Ale największym problemem pozostaje piąty kraj, już spoza Unii, czyli Rosja. Salvini jest fanem Władimira Putina, Orbán też – i choć PiS w wielu poglądach na Europę zgadza się z Rosjaninem, to wciąż nie wie zapewne, jak taki sojusz wytłumaczyć w Polsce.