Na Niemców, którzy wieczorem 12 marca 2011 r. włączyli telewizory, czekały dziwne obrazki: szare, zamazane zdjęcia, walące się budynki, samochody pływające w wodzie. Wielu przypomniało sobie o tsunami z 2004 r. na Oceanie Indyjskim, które zdewastowało wybrzeża kilku krajów, powodując setki tysięcy ofiar. Ale tu było coś jeszcze: przypuszczenia o wybuchu elektrowni jądrowej w japońskiej Fukuszimie.
Wkrótce okazało się, że eksplozja faktycznie doprowadziła do wycieku materiału radioaktywnego i zakażenia okolic elektrowni. Tym samym urealniły się największe koszmary niemieckiej opinii publicznej od czasu uruchomienia tamtejszych elektrowni jądrowych: strach przed stopieniem się jądra reaktora i utratą kontroli nad procesem rozszczepienia.
Wolta pani kanclerz
Katastrofa w Fukuszimie do głębi poruszyła Niemcami. Przez lata temat atomu jak żaden inny polaryzował tutejszą scenę polityczną. Problem z energią atomową stał się katalizatorem sukcesów wyborczych niemieckich Zielonych. Partia ta rosła na tęsknocie za czystą przyrodą, na nowych ruchach społecznych lat 70., na nieufności wobec polityki dotychczasowego establishmentu i przede wszystkim – na sprzeciwie wobec postępu technologicznego.
Kto wtedy słuchał radykalnych, czasami wręcz rozhisteryzowanych polityków Zielonych, musiał dojść do wniosku, że świat chyli się ku upadkowi: lasy umrą z powodu kwaśnych deszczy, wybuchną elektrownie jądrowe i na końcu dojdzie do wojny nuklearnej.
Te apokaliptyczne fantazje mobilizowały setki tysięcy ludzi do protestów przeciwko stacjonowaniu natowskich rakiet średniego zasięgu w Niemczech, rozbudowie lotniska we Frankfurcie, budowie kolejnych elektrowni jądrowych czy autostradom i składowiskom odpadów radioaktywnych na terenie Niemiec.
Kiedy w 1998 r.