Od zamachu stanu w Mjanmie 1 lutego wiadomo było, że o przyszłości tego kraju może zdecydować Pekin. W niedzielę Chiny wysłały jednoznaczny sygnał, że mają dość tego chaosu. To komunikat dla wojskowych, żeby jak najszybciej opanowali prodemokratyczne protesty. Już od kilku tygodni represje narastały, a teraz szanse na ich złagodzenie zmalały niemal do zera. To fatalna informacja dla mieszkańców, którzy stają przed coraz bardziej dramatycznymi wyborami: ryzykować życie i biedę czy uznać porażkę i władzę mundurowych.
Czy Chiny podejmą interwencję?
Chiny przekazały swoją irytację pośrednio, za pomocą anonimowego komentarza w anglojęzycznej gadzinówce „CGTN”. Bezpośrednim impulsem był atak protestujących na 32 przedsiębiorstwa należące do chińskich firm. Miała to być zemsta za rzekome poparcie Pekinu dla junty, choć tak naprawdę jak dotąd zachowywał daleko idącą wstrzemięźliwość. (W ferworze demonstranci zniszczyli też kilka zakładów firm tajwańskich, którym rząd zalecił wywieszanie flag). Chińska ambasada oceniła szkody na 37 mln dol., a „CGTN” napisał, że choć dotąd kraj nie chciał się wtrącać, to jest „wciągany do Mjanmy siłą” i jeśli władze nie opanują sytuacji, to „będzie zmuszony podjąć drastyczne kroki”.
Rzecznik chińskiego MSZ szybko to zbagatelizował i wykluczył jakąkolwiek interwencję. Ale felietony w „CGTN” w tak ważnej sprawie nie ukazują się przypadkiem. Nie przypadkiem autor podkreślił, że nie ma dla Pekinu ważniejszej sprawy niż stabilność biznesowa w tym kraju.
Czytaj też: Dziennikarze agencji Reutera skazani na siedem lat
Mjanma. Stan wojenny
Dla gen. Min Aung Hlainga i jego podwładnych z armii Tatmadaw takie sygnały z Chin to oliwa do wzbierającego ognia. Pierwsze kilka tygodni po zamachu stanu upłynęło pod znakiem względnie łagodnych jak na Mjanmę represji. Zapewne wynikało to raczej z zaskoczenia wojskowych niż strategii. Ale od kilku dni nie ulega wątpliwości, że Tatmadaw nie zamierza dłużej tolerować demonstracji i towarzyszącego im strajku generalnego. Wojsko nie ogranicza się już do pobić i aresztów, coraz częściej strzela ostrą amunicją.
Do poniedziałku już co najmniej 183 osoby straciły życie. Tak wynika z danych Stowarzyszenia Wsparcia Więźniów Politycznych (AARP), choć o dokładne liczby trudno. We wtorek zginęły co najmniej dwie kolejne osoby (znacznie poniżej średniej z ostatnich dni), a raporty o skali protestów i represji napływają z opóźnieniem. Wojskowi blokowali internet co noc od 1 lutego, a od niedzieli sieć mobilną – kluczową dla demonstrantów – odcięto całkowicie. W ciągu dnia działa jedynie sieć światłowodowa, niezbyt pomocna.
W kilku dzielnicach Rangunu i Mandalaj wprowadzono stan wojenny. Bez dostępu do internetu i otoczeni kordonem armii mieszkańcy mogą w każdej chwili spodziewać się represji. Niepotwierdzone doniesienia mówią o wtorkowej akcji w Hlaing Tharyar, robotniczym przedmieściu, gdzie mogły być kolejne liczne ofiary. To w tym regionie spłonęły chińskie fabryki i zginęło dotychczas najwięcej osób.
Jeśli nawet na początku Tatmadaw mogła zakładać, że protestującym się odechce (lub wystraszą ich pierwsze ofiary), to teraz nie ma już wątpliwości. Armia może umocnić władzę i opanować kraj, eskalując przemoc. Tym bardziej że spodziewane w tym tygodniu oficjalne poparcie protestów przez najwyższe władze buddyjskie w kraju może w nie tchnąć nowego ducha przynajmniej na jakiś czas.
Czytaj też: Chiny znalazły sposób na uzależnienie od siebie słabych państw
Szantażują i straszą Sorosem
Choć protesty nie ustają, ich skala jest już widocznie mniejsza. To częściowo efekt strategii demonstrantów, którzy zamiast wielkich strajków w centrach metropolii urządzają mniejsze, bardziej rozproszone marsze, które trudniej spacyfikować. Ale w społeczeństwie narasta też strach. Ci, którzy uczestniczą w strajku generalnym, coraz częściej są przymuszani względami ekonomicznymi do powrotu do pracy – po prostu potrzebują wypłat. Wojsko i wspierające je elity doskonale o tym wiedzą. Aktywiści donoszą o co najmniej dwóch szwalniach, gdzie menedżerowie ściągnęli pracowników po wynagrodzenie, a potem zamknęli ich w zakładzie i kazali pracować.
Wojskowym represjom towarzyszy propagandowa ofensywa, choć trzeba pamiętać, że birmańscy generałowie mają zerowe obycie w świecie nowoczesnych mediów i znacznie pewniej czują się z karabinem niż mikrofonem. Nie przeszkadza to jednak „mediom” rozprzestrzeniać dobrze znanych teorii spiskowych o tym, że obalony rząd Narodowej Ligi Demokracji i prodemokratyczne protesty były finansowane przez George’a Sorosa. Dowody? Spotkanie biznesmena i jego syna z liderką kraju Aung San Suu Kyi (która pozostaje w areszcie domowym z rosnącą liczbą absurdalnych zarzutów) oraz 5 mln dol. rzekomo nielegalnie trzymanych w birmańskich bankach przez ich Open Society Foundation.
Czytaj też: Chiny, Ameryka i nowy model rozwojowy
Dołączają grupy etniczne
Spalenie chińskich fabryk nie było przypadkiem. Choć skala demonstracji maleje, pozostający na ulicach są coraz bardziej zdeterminowani. W sobotę w pierwszym wystąpieniu od czasu zamachu stanu (nagranym z ukrycia) wiceprezydent i najwyżej postawiony polityk demokratyczny na wolności Mahn Win Khaing Than powiedział, że protestujący mają prawo używać przemocy w samoobronie.
Siły prodemokratyczne nie miałyby szans w starciu z armią, ale po ich stronie stają etniczne partyzantki, kontrolujące spory obszar Mjanmy na górzystej północy i wschodzie. Karenowie czy Szanowie toczą wojnę o autonomię od kilku dekad i są w stanie mocno uprzykrzyć życie władzy centralnej. Mahn Win Khaing Than, który sam jest Karenem, już zapowiedział, że po odzyskaniu władzy siły demokratyczne doprowadzą do federalizacji kraju – to główne żądanie wielu grup etnicznych.
Równocześnie trwa licytacja na wiarygodność gospodarczą. Gen. Min Aung Hlaing wielokrotnie zapewniał inwestorów, że wojsko nie odejdzie od polityki liberalizacji. Ale w sobotę Mahn Win Khaing Than odpowiedział mieszanką obietnic dotyczących kontynuowania współpracy i kompensacji strat inwestorów, o ile wycofają się z Mjanmy do czasu powrotu demokracji, i sankcji wraz z wyrzuceniem firm, które tego nie zrobią.
Czytaj też: Azja Południowo-Wschodnia radzi sobie z wirusem
Albo uderzy Pekin, albo wojsko
To właśnie sytuacja gospodarcza może zdecydować o dalszych losach kraju. Teraz jest katastrofalna. Eksport spadł od 1 lutego o 90 proc., waluta straciła ponad 5 proc., a według doniesień Reutera wstrzymanie portów zatrzymało import ropy. Własne zapasy paliwa wystarczą Mjanmie na góra dwa miesiące. Sparaliżowany jest sektor bankowy, bo ludzie nie chodzą do pracy. Zator gospodarczy uderza przede wszystkim w zwykłych ludzi – ONZ ostrzega, że gwałtownie rosnące ceny żywności zagrażają biednym rodzinom – oraz zagranicznych inwestorów. Armia cierpi na tym najmniej.
Ale chaos i bezpośrednie ataki zagrażają teraz interesom chińskim – a Pekin (obok Singapuru, gdzie wojskowi trzymają pieniądze) może uderzyć w juntę znacznie silniej niż już nałożone sankcje amerykańskie czy planowane unijne. Dla Chin mało znaczy, kto rządzi w Nay Pyi Taw – nie bez powodu komentarz w „CGTN” ilustrowało zdjęcie Aung San Suu Kyi. Ale nie ma wątpliwości, że najbardziej prawdopodobną drogą do stabilizacji chaosu jest nasilenie represji przez wojsko.
Czytaj też: Jak karać za ludobójstwo