Świat

Kryzys na granicy z Meksykiem źle wróży Bidenowi

„Bidenie, prosimy, wpuść nas!” – imigranci na granicy południowej USA. Przejście w Tijuanie, 28 lutego 2021 r. „Bidenie, prosimy, wpuść nas!” – imigranci na granicy południowej USA. Przejście w Tijuanie, 28 lutego 2021 r. Jorge Duenes / Reuters / Forum
Kiedy Joe Biden i jego współpracownicy podróżują po Ameryce, mówiąc o korzyściach z ustawy o pomocy dla poszkodowanych przez pandemię, na granicy z Meksykiem narasta kryzys humanitarny. Groźny dla prezydenta i demokratów.

Kryzys jest wynikiem długoletnich zaniedbań kolejnych rządów w dziedzinie polityki imigracyjnej, ale także rażących błędów popełnionych przez Bidena i jego ekipę.

Od października ubiegłego roku setki tysięcy Latynosów z Ameryki Środkowej usiłowały nielegalnie dostać się do USA, co oznacza 25-proc. wzrost w porównaniu z analogicznym okresem 2019 r. Ilu z nich to się udało, nie sposób stwierdzić, gdyż tysiące imigrantów codziennie przedostaje się przez granicę, m.in. przepływając pontonami przez Rio Grande. Ci, którzy zgłaszają się do służb granicznych, domagając się legalnego wpuszczenia, powołują się zwykle na prawo do azylu, mówią o prześladowaniach politycznych albo zagrożeniu przemocą w swoim kraju. W tymczasowych ciasnych pomieszczeniach lokalnych agend federalnego departamentu zdrowia i straży granicznej (CBP) przebywa ok. 12 tys. dzieci, które przybyły z Meksyku same albo przyprowadzone przez rodziców, oczekując na umieszczenie w schroniskach. Starsze, które dotarły samodzielnie, liczą na połączenie z krewnymi mieszkającymi już w USA.

Biden cofa politykę Trumpa

Przerzut nielegalnych, czyli tzw. indocumentados (bez niezbędnych dokumentów), organizują gangi, którym imigranci płacą czasem do 10 tys. dol. od łebka. Napór na południową granicę wzrósł od zeszłego roku z powodu katastrofalnej sytuacji gospodarczej w krajach Ameryki Środkowej, spowodowanej pandemią i spotęgowanej serią huraganów.

Zwiększył się jeszcze bardziej po wyborach wygranych przez Bidena, gdyż ten jeszcze w kampanii zapowiadał, że zerwie z restrykcyjną polityką migracyjną Trumpa. Już pierwszego dnia po inauguracji ogłosił, że wstrzymuje budowę muru na granicy i odwołuje zarządzenia swego poprzednika znane jako Migrant Protection Protocols, m.in. takie jak zasada, żeby kandydaci do azylu nie ubiegali się o niego po przekroczeniu granicy, tylko oczekiwali na decyzję amerykańskich władz w Meksyku (Trump zawarł w tym celu porozumienie z meksykańskim rządem). Biden próbował nawet zamrozić na sto dni deportacje nielegalnych imigrantów, ale sądy do tego nie dopuściły.

Wypowiedzi indocumentados nie pozostawiają wątpliwości, że oświadczenia i posunięcia Bidena odebrali jako zachętę, żeby szturmować granicę. „Biden nam obiecał, że wszystko się zmieni”, mówiła jedna z kobiet „New York Timesowi”. Nowa administracja, która wciąż nie chce przyznać, że ma do czynienia z kryzysem – oficjalna wersja brzmi, że to „poważne wyzwanie” – ogłasza, że zmiana polityki nie oznacza, iż drzwi do Ameryki stoją otworem. „Wcale nie zachęcamy do imigracji”, twierdzą rzecznicy Bidena. Brzmi to humorystycznie, bo deklaracjom tym przeczą fakty.

Szczelna granica USA

Uchylanie zarządzeń Trumpa, sprowadzające się do rozszczelnienia granicy, uzasadnia się względami „wyższymi” – szlachetnymi tradycjami Ameryki jako ziemi otwartej dla nieszczęśników z całego świata, uciekających z ojczystych krajów przed opresją polityczną, dyskryminacją, przemocą, a przede wszystkim biedą. Aby nielegalną imigrację ukrócić, należy pomóc krajom Ameryki Łacińskiej w usunięciu plag, które skłaniają ich mieszkańców do szukania ratunku w USA. Administracja Bidena ogłosiła już w związku z tym stosowne programy pomocowe. Można jednak wątpić, czy znacząco poprawią warunki życia w takich krajach jak Honduras, Salwador, Nikaragua czy Gwatemala, gdzie szaleją przestępczość i korupcja. Próbowano już takiej pomocy – bez większego skutku.

Swoją bezwzględną i miejscami brutalną politykę (separowanie dzieci od rodziców) Trump uzasadniał interesami Amerykanów, potrzebą zapewnienia im spokoju i bezpieczeństwa. Nielegalni imigranci z Meksyku i innych latynoskich krajów – jak mówił – to gwałciciele, gangsterzy, przemytnicy narkotyków, biedacy będący ciężarem dla amerykańskiej opieki społecznej, a w najlepszym razie konkurenci zabierający pracę Amerykanom. Było w tym morze demagogii, eksploatującej lęki jego wyborców, najczęściej niedokształconych ignorantów.

Latynoscy imigranci, w tym nielegalni, podejmują się na ogół prac, których rodowici Amerykanie nie kwapią się wykonywać, np. w tradycyjnych usługach, jak sprzątanie, na budowach i w rolnictwie. Białym Amerykanom trzeba by więcej płacić, co podniosłoby owoce pracy, a więc ceny. Per saldo korzyści, jakie imigranci z południa, płacący w dodatku podatki, przynoszą amerykańskiej gospodarce, co najmniej równoważą koszty utrzymania biednych latynoskich rodzin w pierwszej fazie adaptacji w USA.

Czytaj też: Czy na amerykańskiej granicy są „obozy koncentracyjne”?

Demokraci za to zapłacą

Nie zmienia to faktu, że niektóre argumenty obrońców restrykcyjnej polityki Trumpa są trafne. Przytłaczająca większość nielegalnych imigrantów z Ameryki Łacińskiej nie ma np. żadnego tytułu do starania się o azyl polityczny – są przeważnie typowymi emigrantami ekonomicznymi, uchodzącymi przed nędzą, a czasami przemocą, nie polityczną jednak, tylko pospolitą przestępczością. Nie ma powodu traktować ich na równi z innymi przybyszami z całego świata, którzy mogą być rzeczywiście ofiarami politycznych lub religijnych prześladowań. Salwador czy Gwatemala to demokracje kulawe, ale demokracje. A polityka nie jest, niestety, działalnością dobroczynną.

Ponadto pandemia nakazuje ostrożność w otwieraniu granic. Administracja Trumpa starała się nie przyjmować obcokrajowców, którzy mogli być zakażeni koronawirusem. Teraz też robi się imigrantom testy, ale napór na granicę i rozluźnione kontrole powodują, że wielu zainfekowanych dostaje się do USA.

Czytaj też: Jak żyją nielegalni amerykańscy imigranci

Wszystko to stanowi wymarzony żer dla prawicowej propagandy, która w Fox News i innych mediach od kilku tygodni trąbi o tym, jak Biden i jego ludzie narażają życie i bezpieczeństwo Amerykanów. Fakt, że prezydent już pierwszego dnia urzędowania ogłosił zmianę polityki imigracyjnej o 180 st. – a wcale nie musiał – wskazuje, że był to gest w kierunku lewicowych radykałów w Partii Demokratycznej, którzy domagają się jak największego rozszczelnienia granic. Nie powinno to zaskakiwać, skoro Biden jeszcze w jednej z debat w czasie prawyborów poparł propozycję bezpłatnego leczenia nielegalnych imigrantów. Pomysły takie nigdy nie będą się podobać większości Amerykanów.

Kontynuacja takiego kursu grozi demokratom, że ich rządy skończą się w 2022 r. w Kongresie, a w 2024 w Białym Domu.

Długa droga po obywatelstwo

Jeżeli jednak uznamy, że Ameryka powinna kontynuować najpiękniejsze tradycje i przyjmować jak dawniej biedaków i uciśnionych z całego świata, a Biden miał rację, zrywając z surową polityką Trumpa, to powinien najpierw przygotować grunt na przewidywane skutki takiej zmiany. Nie należało zaczynać od zachęt „przyjeżdżajcie”, tylko budować pomieszczenia dla tysięcy przybyszów, w tym dzieci, aby w możliwie normalnych warunkach czekały na decyzję służb imigracyjnych. A także przygotować wystarczającą aparaturę do testowania na covid-19. Tego nie zrobiono. W pośpiechu administracja zmobilizowała teraz FEMA, federalną agencję zarządzania kryzysami, żeby pomogła w nadrabianiu zaległości. Nie wiadomo, czy uda się wygrać z czasem, gdyż przewiduje się, że z nadejściem wiosny i lata, w miarę ocieplania się, liczba latynoskich imigrantów będzie rosnąć.

Za zaniedbanie rząd Bidena zapłaci również definitywnym fiaskiem swoich bardziej długofalowych planów dotyczących imigracji. Demokraci od lat próbują przeforsować w Kongresie reformę imigracyjną, zgodnie z którą zalegalizowano by pobyt i pracę milionów indocumentados. Począwszy od setek tysięcy tzw. dreamers, czyli imigrantów, którzy przybyli do USA sprowadzeni tam jako dzieci przez rodziców, a kończąc na tych, którym stworzono by ścieżkę stopniowego regulowania statusu aż do prawa stałego pobytu, a w końcu amerykańskiego obywatelstwa. Imigranci – w tym wysoce kwalifikowani i wykształceni – są Ameryce i jej gospodarce potrzebni, gdyż stopa urodzeń w białej populacji jest niewystarczająca.

GOP na wojnie kulturowej

Chaos na granicy i utrata kontroli nad imigracją dostarcza poręcznych argumentów republikanom, którzy do reformy takiej nie chcą dopuścić, twierdząc, że nie można pozwolić na „amnestię” dla nielegalnych imigrantów.

Partia Republikańska w przeszłości popierała masową imigrację, bo biznes potrzebował taniej siły roboczej. Ostatnio wszakże GOP zdominował nurt prawicowego populizmu (trumpizm) i ultrakonserwatyści, dla których najważniejsza jest wojna kulturowa, czyli obrona Ameryki przed miazmatami liberalnej lewicy. Dla tych sił najważniejsze to wygrać za wszelką cenę z demokratami. A ponieważ imigranci z Ameryki Łacińskiej – i nie tylko stamtąd – zasilają przeważnie szeregi tej właśnie partii, trzeba robić wszystko, żeby ich napływ ograniczyć.

Czytaj też: Kongresmenka Greene kompromituje GOP i Amerykę

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną