Świat

Chleba, chleba, chleba. 10 lat wojny w Syrii

Kolejka po chleb w Aleppo, zdjęcie z 2019 r. Sytuacja od tamtego czasu znacznie się pogorszyła. W kolejce po ten podstawowy produkt trzeba stać nawet kilka godzin. Kolejka po chleb w Aleppo, zdjęcie z 2019 r. Sytuacja od tamtego czasu znacznie się pogorszyła. W kolejce po ten podstawowy produkt trzeba stać nawet kilka godzin. Omar Sanadiki / Reuters / Forum
Gdy świat pochłonięty jest walką z koronawirusem, Syryjczycy na taki „luksus” nie mogą sobie pozwolić. Ich główny problem to kupno chleba. Tak od dekady wygląda ich codzienność.

Covid? Oczywiście, że słyszeliśmy, ale ludzie mają na głowie większe problemy. Na kwarantannę nikt sobie nie pozwoli, bo jeśli nie pójdzie się do pracy, nie dostanie się ani grosza. Jak się ma rodzinę, a przecież każdy ma, to trochę nie ma wyboru – mówi 80-letnia Suheir z Aleppo. Ze względów bezpieczeństwa nie zdradzamy jej prawdziwego imienia ani tym bardziej nazwiska. Metody Muchabarat, wszechpotężnych syryjskich sił specjalnych, nie zmieniły się od dekady. Ludzie nadal znikają bez śladu.

Bez chleba, bez prądu

Ten brak wyboru widać co krok. Choćby na przykładzie chleba. – Ludzie stoją w kolejkach po niego sześć–siedem godzin, tak jak po olej opałowy i oliwę. Ale chleb jest najgorszy, bo trzeba go kupować prawie codziennie – opowiada Suheir.

Syria od miesięcy jest pogrążona w „kryzysie chlebowym”. Dlaczego? Wiele piekarni zamknęło się, gdy wzrosły ceny ropy. Jest też problem z ziarnem na mąkę. Przed wojną niemal cała produkcja pochodziła z Aleppo, okolic prowincji Hasaka i Rakki, czyli miejsc, gdzie dochodziło do największych starć między wojskiem Asada wspomaganym przez Rosję i Iran, bojówkami wspieranymi przez Zachód i siłami tzw. Państwa Islamskiego. Wystarczyło kilka lat, by zniszczyć infrastrukturę rolniczą i zatrzeć szlaki z północno-wschodnią Syrią, nad którą reżim w Damaszku nadal nie ma kontroli. A koszty produkcji rosły.

Syria nie jest w stanie wytworzyć nawet połowy przedkryzysowej produkcji zboża. Na ratunek pospieszyła oczywiście Rosja, podsyłając zboże gorszej jakości, ale i ona mierzyła się z kryzysem, więc zeszłoroczne dostawy obcięła o połowę. Zboże zaczęło też „znikać”, a rząd szybko znalazł winnych: o podpalanie pól oskarżył Amerykanów, a sprzyjające mu media doniosły o przejęciu dziesięciu ciężarówek z ziarnem w zamieszkałej głównie przez Kurdów prowincji Hasaka. Miały trafić do Iraku.

Już jesienią 2020 r. rząd wprowadził limity na zakup subsydiowanego przez państwo tańszego chleba (tzw. rapta, czyli paczka z pięcioma cienkimi chlebkami, kosztuje ok. połowy dolara). Dwuosobowa rodzina może kupić paczkę na dzień, czteroosobowa dwie, sześcioosobowa trzy, większe rodziny – nie więcej niż cztery, bez względu na to, ile osób mieszka pod jednym dachem. To często zdecydowanie za mało, ale na czarnym rynku ten sam chleb kosztuje pięć razy więcej. Według Światowego Programu Żywnościowego prawie 60 proc. Syryjczyków nie ma wystarczającej ilości jedzenia, a 1,3 mln doświadcza tego w stopniu ciężkim.

Chleb jest podstawą pożywienia Syryjczyków. Jedzą go z oliwą i za’tarem, lebneh (serkiem jogurtowym) – jeśli nie ma nic innego. A nie ma.

Zdobycie chleba to zatem najważniejsza kwestia. Do tego dochodzą inne problemy: wysokie bezrobocie, kryzys w Libanie, który generuje problemy w samej Syrii (wiele osób trzymało pieniądze w tamtejszych bankach). – Wodę już mamy, ale prąd dociera tylko przez cztery godziny na dobę – opowiada Suheir. Najprościej byłoby się podłączyć do agregatu dla danego budynku, ale to kosztuje. Miesiąc korzystania z takiego prądu to 24 tys. funtów, „zaledwie” 6 dol. Emerytura Suheir wynosi 48 tys. funtów. Na luksus prądu przez cały dzień poszłaby połowa jej dochodów.

Czytaj też: Aleppo przecięte wojną

Ceny idą w górę. Mięso jak przyprawa

Emerytury są zresztą kwestią samą w sobie. Przed wojną emerytura Suheir warta była równowartość ok. 120 dol. (ale za dolara płacono wtedy ok. 50, a nie 4 tys. funtów). Suheir, jak wielu innych Syryjczyków, co miesiąc pobierała też emerytury kilkorga swoich krewnych, którzy wyjechali za granicę. Od pewnego czasu nie może tego robić, ponieważ wprowadzono przepis, że emeryturę można pobierać tylko na podstawie notarialnego upoważnienia wydanego w Syrii. Co więcej, nie są one rewaloryzowane – dla przykładu emerytura byłego urzędnika państwowego wynosi dziś 12 tys. funtów (3 dol.). Wypłata tych dodatkowych świadczeń została więc szybko ukrócona – bo kto przyjedzie do kraju po groszową wypłatę?

Te 12 dol. Suheir muszą wystarczyć na przetrwanie całego miesiąca, dlatego nie może pozwolić sobie nie tylko na zakup prądu z agregatu, ale także wielu „luksusowych” dóbr, jak np. mięsa. – Kiedyś kupowaliśmy na kilogramy, teraz czasem kupię 20 dkg. Traktuję to bardziej jako przyprawę niż jedzenie, ma tylko poprawić smak potrawy – mówi Suheir. Tak samo jajka – za 30 szt. trzeba zapłacić 6 tys. funtów. – Warzywa i owoce są drogie „jak ogień” – mówi. Ten „ogień” to kalka z arabskiego, oznacza po prostu „bardzo drogie”.

Jak najdalej od szpitala

Suheir mieszka na terenie kontrolowanym przez rząd – w takich miastach jak Aleppo, Damaszek, Hama czy Homs życie toczy się względnie spokojnie. Ta „względność” jest jednak bardzo iluzoryczna. Widać to choćby na przykładzie koronawirusa, który jak się okazuje, nawet w dyktaturach zachowuje się bardzo demokratycznie.

W ubiegłym tygodniu świat obiegła informacja podana przez urząd prezydenta Syrii, że zarówno Baszar Asad, jak i jego żona Asma, są zakażeni. Potwierdził to test wykonany po wystąpieniu „umiarkowanych objawów”. Para pozostaje w izolacji, ale wciąż pracuje. Zwykli Syryjczycy też chorują, ale trudno oszacować rzeczywistą skalę problemu. W ostatni piątek oficjalnie raportowano o 71 nowych zakażeniach, 88 ozdrowieńcach i 5 osobach zmarłych. Do tej pory w sumie stwierdzono ponad 16 tys. zakażeń, z czego wyzdrowiało ponad 10 tys. osób, zmarło 1090. Te statystyki jednak nijak mają się do rzeczywistości, bo w Syrii brakuje wszystkiego – i testów, i szczepionek, i przemyślanej strategii walki z koronawirusem. Mimo zauważalnego od połowy lutego wzrostu zakażeń nadal otwarte są szkoły i uniwersytety, życie toczy się niemal normalnie. Do Syrii (oczywiście tylko na tereny kontrolowane przez rząd w Damaszku) trafić mają rosyjskie szczepionki Sputnik V, za które według nieoficjalnych informacji zapłacić ma Izrael – to część umowy związanej z uwolnieniem młodej Izraelki, która nielegalnie przekroczyła syryjską granicę.

– Od szpitali trzymamy się z daleka – mówi Suheir. – Nie ma sensu szukać tam pomocy, bo nie ma ani lekarzy, ani sprzętu. Tę jednostkową opinię potwierdzają liczby i sami lekarze. Według opublikowanego niedawno raportu International Rescue Committee (IRC) z Syrii wyjechało ok. 70 proc. lekarzy i personelu medycznego. Zostali głównie ci, którzy nie mogli wyjechać, jak dr Mohammed, który po wkroczeniu rebeliantów do jego miasteczka w północnej Syrii w prowincji Idlib musiał szybko uciekać. Zostawił za sobą cały dobytek życia: dom i świetnie prosperującą, świeżo wyposażoną w nowy sprzęt przychodnię. Dr Mohammed stał się tzw. IDP-sem (Internally Displaced Person), czyli wewnętrznym przesiedleńcem, których w Syrii jest ponad 6 mln, z czego 2,5 mln to dzieci. Poza Syrią mieszka także ponad 5,5 mln uchodźców, głównie w ościennych krajach. Szacuje się więc, że od początku wojny swoje domy opuściła połowa populacji (z ok. 21 mln).

Dr Mohammed wraz z całą rodziną przeniósł się w okolice Damaszku, gdzie nadal mieszka i pracuje. Nie wyjechał z kraju z powodu dzieci, które akurat jedno po drugim kończyły edukację. Większość lekarzy jednak wyjechała z Syrii. Doprowadziło to do załamania systemu ochrony zdrowia – dziś na 10 tys. mieszkańców przypada zaledwie jeden lekarz (dla porównania średnia europejska to 3,8 lekarza, w Polsce 2,4 – ale nie na 10 tys., tylko tysiąc mieszkańców).

Czytaj także: Dlaczego Asma Asad nie ocaliła Syrii?

Na końcu świata – Idlib

Szczególnie zła sytuacja jest w prowincji Idlib, dokąd w ostatnich latach odmierzanych kolejnymi operacjami reżimu, trafiło ok. 1,7 mln IDP-sów (stanowią ok. połowy mieszkańców prowincji). Jest ona opanowana przez różnej maści milicje, ale najsilniejszym ugrupowaniem jest Tahrir al-Szam (wcześniej znane jako Front Al-Nusra, czyli islamskie bojówki spod logo Al-Kaidy). Przesiedleńcy mieszkają głównie w obozach, w strasznych warunkach. W styczniu i lutym przez Idlib przetoczyła się fala powodzi, woda zabiła dwoje dzieci, zniszczyła ponad 40 tys. namiotów, aż 250 tys. osób zostało bez schronienia, ubrań.

Dr Abdullah Charaf Eddin z Humanitarian Message Organisation współpracującej z Polską Misją Medyczną, która do Idlib dostarcza środki ratujące życie, antybiotyki i opatrunki oraz protezy dla dzieci, też nie może wrócić do swojej wioski położonej w okolicy Damaszku (więcej o działaniach PMM w Syrii pod tym linkiem). Pracuje w Idlib w jednym ze szpitali. – Brakuje nam wszystkiego, od lekarzy począwszy, poprzez maseczki, rękawiczki, respiratory, tlen – opowiada.

Koronawirus? – Nie mamy żadnego wiarygodnego systemu danych – mówi dr Mansour Alatrash, założyciel Humanitarian Message Organisation. – Do tej pory testami PCR potwierdziliśmy zaledwie 21 tys. zakażeń, zmarło 637 osób. Szczepionki? Może będą – 230 tys. sztuk za pośrednictwem międzynarodowego mechanizmu COVAX, może dotrą tu w maju. Trudno jednak oczekiwać, by rozwiązały problem, skoro w prowincji mieszka ponad 3 mln ludzi.

Z Idlib nie ma w zasadzie jak uciec. Prowincja otoczona jest przez siły rządowe, od północy kontrolowana jest przez Turcję: raz, z powodu granicy państwowej, dwa, z powodu zainstalowanych tam sił wspieranych przez Ankarę. – Granica jest zamknięta, strażnicy strzelają do każdego, kto próbuje ją przekroczyć. Nie dalej niż dwa tygodnie temu zabito w ten sposób mężczyznę, który chciał dostać się do Turcji – opowiada Ismail Alabdullah z Białych Hełmów. Organizacja niesie głównie pomoc ofiarom bombardowań, wydobywając ludzi spod gruzów zniszczonych budynków. – W ciągu siedmiu lat ocaliliśmy 120 tys. osób, straciliśmy 290 wolontariuszy. Zaledwie wczoraj zginął jeden z naszych kolegów, który pojechał do pożaru na północ od Aleppo – mówi Ismail.

Na razie trwa zawieszenie broni, ale i to wkrótce może się skończyć. W ciągu kilku tygodni odbędą się wybory prezydenckie, po których może ruszyć kolejna ofensywa na Idlib, na wzór tej zeszłorocznej. – Teoretycznie ludzie mogliby wrócić do swoich domów, ale boją się kolejnej ofensywy. Nikt nie wierzy ani Putinowi, ani Asadowi – mówi Ismail.

Czytaj także: Syryjska dynastia Asadów

Na zawsze wojna?

– Z naszej perspektywy wojna jeszcze się nie zakończyła – mówi Ismail. – Co z tego, że trwa zawieszenie broni, kiedy zaledwie dwa dni temu były bombardowane wioski na południe od miasta Idlib. Nikt nie zginął, bombardowanie może nie było silne, ale jednak było.

Wojna, nawet jeśli w formie zamrożonej, jest częścią życia. Połowa syryjskich dzieci nie zna innej rzeczywistości niż konflikt. Wiele z nich nadal nie chodzi do szkoły. Według szacunków organizacji Save The Children 41 proc. dzieci w wieku szkolnym w Syrii nie pobiera żadnej nauki, nawet nauki pisania czy czytania, co w przyszłości – nawet jeśli wojna się skończy – może być największą przeszkodą do tego, by ludzie w końcu stanęli na nogi.

– Uchodźcy nie wrócą do kraju ani nie będziemy mogli mówić o końcu wojny, dopóki społeczność międzynarodowa nie doprowadzi do utworzenia odpowiedniego klimatu politycznego, zapewnienia bezpieczeństwa ludziom, poszanowania ich praw – uważa dr Mansour Alatrash, założyciel Humanitarian Message Organisation.

Przypomnijmy. Syryjska wojna domowa wybuchła na fali arabskiej wiosny, za jej symboliczny początek przyjmuje się 15 marca, czyli dzień protestów w wielu miejscach w kraju. Protesty były pokojowe, ale szybko syryjskie siły zaczęły strzelać do demonstrantów. Zaczęło się od położonego na granicy z Jordanią miasta Daraa, gdzie tego dnia manifestowało wiele osób domagających się uwolnienia kilkunastu nastolatków aresztowanych kilka dni wcześniej za wypisywanie antyrządowych haseł na murach. Zryw obywatelski dość szybko przekształcił się w wojnę domową – wszystkich ze wszystkimi.

Prezydenta Asada wsparła Rosja i Iran, a po stronie opozycji uformowała się Wolna Armia Syryjska, początkowo złożona z dezerterów z wojska Asada. Szybko pojawiły się także różne milicje i bojówki, w tym o silnie islamskim zabarwieniu i poparciu (oraz pieniądzach) z państw Zatoki Perskiej. Na północnym wschodzie Syrii w mieście Rakka zainstalowało się kierownictwo tzw. Państwa Islamskiego, które w szczytowym momencie kontrolowało terytorium wielkości prawie 90 tys. km kw., zamieszkałe przez 8 mln ludzi (północno-wschodnia Syria aż do wschodnich rubieży Iraku). Znajdowały się tam pola naftowe i rafinerie, z których PI obficie czerpało zyski. Czystki etniczne i grabieże, także zabytków, były na porządku dziennym. W 2014 r. siły międzynarodowe pod wodzą USA wsparły działającą na tym terenie koalicję arabską, złożoną w większości z Kurdów – ostatnim akordem było odbicie z rąk ISIS miasteczka Baghuz. Mimo oficjalnego zwycięstwa nad tą organizacją według szacunków ONZ w 2020 r. w Syrii i w Iraku pozostawało ok. 10 tys. bojowników ISIS.

Głównym postulatem sił opozycyjnych jest żądanie ustąpienia Baszara Asada z urzędu. Prezydent Syrii jest jedynym liczącym się kandydatem w wyborach, które mają odbyć się do 16 maja, a jego zwycięstwo i kolejna siedmioletnia kadencja są w zasadzie przesądzone.

W konflikcie zginąć mogło nawet 600 tys. osób (brak dokładnych szacunków), z czego aż 25 tys. dzieci – są to ofiary działań zbrojnych, broni konwencjonalnej, ale również tzw. bomb beczkowych i broni chemicznej. Prawdopodobnie nigdy nie zostanie ustalona dokładna liczba ofiar, a tym bardziej ich nazwiska.

Czytaj także: Syria na zdjęciach z lat 2010–2017 – jak wojna zmieniła obraz kraju

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Kasowy horror, czyli kulisy kontroli u filmowców. „Polityka” ujawnia skalę nadużyć

Wyniki kontroli w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich, do których dotarliśmy, oraz kulisy ostatnich wydarzeń w PISF układają się w dramat o filmowym rozmachu.

Violetta Krasnowska
12.12.2024
Reklama