Kilka ostatnich dni można określić mianem nowego otwarcia ze strony rządu prezydenta Joego Bidena. Najpierw odbyła się dwudniowa sesja ministrów obrony NATO, potem wirtualny szczyt G7 z udziałem czterech ekonomicznych potęg europejskich (Francji, Niemiec, Włoch i Wielkiej Brytanii), następnie były wystąpienia m.in. Bidena, Angeli Merkel i Emmanuela Macrona pod auspicjami Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa i czterostronne konsultacje dyplomatyczne USA w formacie E3 z Wielką Brytanią, Francją i Niemcami.
Przesadą byłoby twierdzenie, że w tych dniach uwaga Stanów koncentrowała się na Europie, ale po wielu zapowiedziach o „nowym dealu” z sojusznikami wiemy przynajmniej, jakich problematycznych obszarów miałby dotyczyć: trwałej i wieloaspektowej rywalizacji z Chinami, militarnego odstraszania i przeciwdziałania wrogim ruchom Rosji (szczególnie w sferze cybernetycznej), współdziałania w ograniczaniu i zapobieganiu zagrożeniom pandemicznym i klimatycznym, obrony i wspierania demokracji jako modelu i filaru zachodnich wartości.
Przemówienia Bidena i jego współpracowników będą jeszcze wiele razy analizowane. Poza tym, co w nich było, warto zwrócić uwagę na to, czego w nich zabrakło: krytyki sojuszników za zbyt niskie wydatki obronne, nawoływania do ich podnoszenia, a nawet gróźb.
Czytaj też: Podwodne fiasko Błaszczaka. Dno wydaje się blisko
Niemodne dwa procent?
Biden w ogóle nie użył sformułowania „wydatki obronne” (spending, expenditure) na wirtualnej konferencji monachijskiej. Rzecz jasna nie posługiwał się też mniej wyszukanymi synonimami uwielbianymi przez Trumpa.