Lotniskowce USS Nimitz i USS Theodore Roosevelt noszą dumnie imiona zwycięskiego admirała z kampanii pacyficznej w II wojnie światowej oraz prezydenta uznawanego za duchowego ojca oceanicznej marynarki wojennej i współtwórcę imperialnej Ameryki. W sferze symboli trudno byłoby o lepsze, jeśli nowy prezydent chciałby podkreślić wolę zwycięstwa na morzu, szczególnie na Pacyfiku, i utrzymania dominacji. Podważanej, przynajmniej w regionalnym wymiarze, przez chińską ekspansję militarną i pretensje do wód, przez które przepływa znaczna część wymiany handlowej i musi przepływać, jeśli cały ten system ma się nie zawalić.
Gdy Joe Biden podnosił słuchawkę, by osobiście porozmawiać z przewodniczącym Xi Jinpingiem, na Morze Południowochińskie właśnie wpływała armada okrętów US Navy z dwoma lotniskowcami na czele – strategiczny dialog rozpoczynał się przy huku startujących samolotów. Komunikat był jasny: to rozmowa z pozycji siły, choć nadal uprzejma i pokojowa. Amerykańscy admirałowie lubią mówić, że każdy superlotniskowiec typu Nimitz to „100 tys. ton dyplomacji” (tyle mniej więcej wynosi wyporność okrętu). W przypadku dwóch grup lotniskowcowych na jednym akwenie to dyplomacja licząca do pół miliona ton i nawet 150 samolotów.
Biden płynie kursem Trumpa
Operacje morskie trzeba organizować z dużym wyprzedzeniem. Okręty potrzebują czasu, by dotrzeć na miejsce, a ćwiczenia to zupełnie inny poziom planowania niż zwykłe przejście. Gdy w grę wchodzą manewry dwóch grup lotniskowcowych, sytuacja robi się jeszcze bardziej skomplikowana, a przygotowania trzeba zacząć wiele miesięcy wcześniej.
Obecne manewry na Morzu Południowochińskim musiały więc zostać zaplanowane na długo, zanim Biden zaczął przejmować władzę od Donalda Trumpa, być może nawet zanim okazało się, kto zostanie 46. prezydentem USA. Ekipa Bidena musiała plany Trumpa zaakceptować i zatwierdzić do realizacji – o ile bowiem na okręty trzeba czekać, o tyle w każdej chwili można je też przekierować, a widowiskowe manewry po prostu odwołać. Tak się nie stało i kolejny raz w ciągu kilku miesięcy na akwenie traktowanym przez Chiny jak własność zaroiło się od amerykańskich okrętów i samolotów.
Ta demonstracja i kontynuacja ma pokazać Chinom i innym rywalom USA, że gdy amerykańska klasa polityczna, wojskowa i dyplomatyczna jest zgodna w ocenie zagrożenia – a tak jest w przypadku Chin i Rosji – zmiana władzy nie ma znaczenia dla przyjętej strategii.
Czytaj też: Amerykanie inwestują w bomby i nowe pociski
Ćwiczenia z dodawania lotniskowców
Amerykanie dawno już doszli do wniosku, że jeden lotniskowiec na spornym czy kłopotliwym akwenie to za mało, by odstraszyć przeciwnika tej rangi co Chiny czy Rosja. Oczywiście to też za mało, by prowadzić z nimi wojnę, ale o wojnie na razie nikt nie mówi, za to chętnie pokazuje, że o niej myśli, a nawet się przygotowuje.
Amerykanie jako jedyni na świecie są dziś w stanie wystawić dwie i więcej morskich grup uderzeniowych do przeprowadzenia jakiejś misji, a dopóki mają taką potęgę na wyłączność, używają jej jako straszaka. Koncepcja jednoczesnych operacji dwóch lotniskowców nie opiera się zresztą tylko na niezrównanej sile ognia. Dwa pokłady dają większe możliwości rozpoznawcze i uderzeniowe, mogą być też zapasem dla siebie nawzajem w sytuacji awaryjnej. Dwie grupy okrętów eskortowych dają szczelniejszy parasol przeciwlotniczy i antyrakietowy, tworzą też skuteczniejszą zaporę przeciw okrętom podwodnym przeciwnika. Starty i lądowania mogą odbywać się częściej, co wzmaga intensywność nalotów i innych misji lotnictwa, a z niszczycieli wystrzeliwać można skoordynowane salwy uderzeniowych pocisków Tomahawk.
Obecne lotniskowce korzystają ze sprawdzonych i udoskonalanych maszyn wielozadaniowych F/A-18 E/F Super Hornet, wspieranych przez kilka innych typów samolotów pokładowych, z których wyróżnia się „latający talerz” – radar wczesnego ostrzegania E-2C Hawkeye. Kiedy do służby na lotniskowcach wejdą samoloty piątej generacji F-35C, przewaga tworzonego przez nie skrzydła rozpoznawczo-uderzeniowego wzrośnie jeszcze bardziej. W tej arytmetyce dwa lotniskowce na raz to więcej niż jeden plus jeden, a niedługo może się okazać, że to trzy lub pięć.
Ćwiczenia z dodawania powtarza się regularnie od 2017 r. zarówno na Morzu Śródziemnym – by sygnalizować gotowość wobec Rosji – jak i na zachodnim Pacyfiku, u brzegów Chin. Kilkakrotnie na morzach wokół Azji były w akcji nawet trzy lotniskowce na raz – dwa na ograniczonym łańcuchami wysp Morzu Południowochińskim, trzeci na otwartym oceanie za archipelagiem Filipin.
Czytaj też: Occasus napada na Polskę. Co robi NATO?
Doktryna Bidena
Ale głównodowodzący Joe Biden wcale nie ma intencji z nich korzystać, o ile nie będzie musiał. „Nie zawaham się użyć siły w obronie interesów Ameryki, ale siła będzie ostatnim narzędziem, jakiego użyję” – mówił do żołnierzy i pracowników departamentu obrony, który po raz pierwszy odwiedził tydzień po dyplomatach z departamentu stanu.
Prymat dyplomacji nad siłą militarną jest oczywistością i sygnałem powrotu do normalności: wojsko ma być klasycznym przedłużeniem polityki zagranicznej, a nie jej osobnym czy samodzielnym podmiotem. Co nie znaczy, że ma być słabe.
Biden wymienił Chiny jako jedyny kraj stwarzający realne zagrożenie w swojej mowie do wojskowych. Pentagonowi zlecił przegląd strategii, doktryn operacyjnych, zasobów sprzętowych, planów modernizacyjnych i rozmieszczenia wojsk, którego celem ma być dostosowanie armii, marynarki i lotnictwa do odstraszania i odpierania Chin, a w razie potrzeby prowadzenia z nimi wojny.
Czytaj też: NATO kontra Rosja. Kto kogo wymanewruje w 2021 roku?
Wojna nowej generacji
Postawienie tego zadania wskazuje na wojskowy priorytet nowej administracji – wszystko ma być podporządkowane amerykańsko-chińskiej rywalizacji i konfrontacji, która w teorii ma nie osłabiać amerykańskich gwarancji wsparcia dla NATO i obrony Europy przed Rosją i innymi zagrożeniami.
To, czy da się te misje pogodzić, budzi kontrowersje wśród ekspertów i wojskowych, choć politycy oczywiście nie widzą problemu. Kilka tygodni temu głośnym echem odbiło się przemówienie szefa kolegium połączonych sztabów gen. Marka Milleya, który rozważał potrzebę dostosowania wojsk lądowych – z których sam się wywodzi – do nowych realiów, w których budżet wojskowy będą konsumować marynarze, marines i lotnicy, bardziej elastyczni w działaniu i szczerze powiedziawszy, bardziej przydatni na pacyficznym, wyspiarskim teatrze działań.
Nikt bowiem nie myśli dziś nawet o toczeniu z Chinami klasycznej wojny lądowej z czołgami, piechotą i artylerią w roli głównej. Modernizacja sił zbrojnych dyktowana chińskim wyzwaniem będzie promować jednostki lekkie, mobilne, dobrze chronione przed rakietami i lotnictwem, a przy tym zdolne do wykonywania precyzyjnych uderzeń na duże dystanse, błyskawicznego rozpoznania i walki elektronicznej. Bez wątpienia zaczyna się kolejna rewolucja w sprawach wojskowych, a Pacyfik będzie poligonem wojny nowej generacji. Biden zrobi co w jego mocy, by wymiana ognia nie zaczęła się za jego kadencji, ale zdaje sobie sprawę, że upływ czasu nie musi działać na korzyść Ameryki. Każda ze stron musi wykorzystać moment na osiągnięcie i zademonstrowanie przewagi, inaczej odstraszanie może przestać działać. Technologia to jeden sposób, inny to sojusze.
Były dowódca wojsk USA w Europie: Rosja jest groźna
Wsparcie się wynurza
Dość nieoczekiwanie dla zewnętrznych obserwatorów w pobliżu amerykańskich okrętów na Morzu Południowochińskim wynurzył się francuski okręt podwodny SNA Emeraude. To jednostka o napędzie atomowym, zdolna odbywać nawet kilkumiesięczne patrole bez potrzeby wynurzania, jeden z dwóch typów francuskich okrętów podwodnych. Te duże, typu Triomphant, przenoszą strategiczne pociski nuklearne w narodowym systemie odstraszania. Jednostki typu Rubis są mniejsze, służą do zwalczania okrętów nawodnych i podwodnych przeciwnika oraz podwodnego rozpoznania i wsparcia misji sił specjalnych. Francuska minister obrony Florence Parly sucho zakomunikowała, że okręt został wysłany we wrześniu dla wsparcia działań amerykańskich, australijskich i japońskich.
Spełniła się obietnica złożona pięć lat temu przez jej poprzednika, obecnie szefa MSZ (tzw. Quai d′Orsay) Jean-Yvesa le Driana, że Francja nie pozwoli zmienić Morza Południowochińskiego w czyjeś wewnętrzne jezioro i przyłączy się do międzynarodowych działań na rzecz swobody nawigacji i ochrony morskich szlaków handlowych. Podobną obietnicę złożyli Brytyjczycy, którzy w tym roku zamierzają wysłać na azjatyckie wody swój nowiutki lotniskowiec Queen Elizabeth, oraz Niemcy, którzy przymierzają się do azjatyckiego rejsu nowej fregaty.
Francji może być nie po drodze z Waszyngtonem w wielu obszarach, ale jeśli chodzi o współpracę militarną na Morzu Śródziemnym, w Afryce Północnej, Sahelu, na Bliskim Wschodzie czy Indo-Pacyfiku, idą z Amerykanami ręka w rękę. Kilka lat temu Francuzi opanowali zdolność działania samolotów Rafale na pokładzie amerykańskich lotniskowców, którym użyczają też fregat jako eskorty. Teraz USA i Francja wraz z Australią i Japonią tworzą zalążek koalicji krajów chętnych, przekonanych i przede wszystkim zdolnych do tego, by Chinom pokazać, iż Zachód nie zrezygnuje z dominacji na morzach, nazywanej ochroną wolności przepływów strategicznych.
Czytaj też: Putin rozpycha się na Bałtyku
Sojusznicy różnych kategorii
Ważna jest w tym wola polityczna i choć w części zgodna ocena działań Chińskiej Republiki Ludowej, potrzebne są jednak realne zdolności, które da się wysłać do operacji po drugiej stronie globu, w uzgodnieniu i we współpracy z Amerykanami. Nie każdy kraj NATO to ma – ci, którzy mają, stają się sojusznikami pierwszej klasy, a przeważnie już nimi są. W Europie to Wielka Brytania i Francja, kraje posiadające oceaniczne siły o globalnym zasięgu i wszechstronnych możliwościach oraz liczne lotnictwo z bardzo przydatnymi morskimi patrolowcami. Powoli doganiają je Włochy, rozbudowujące flotę niewielkich lotniskowców – jeden z nich właśnie ruszył do USA, by integrować samoloty F-35B. Wsparcie ograniczone do eskortowych fregat mogą zaoferować Hiszpanie, Holendrzy, Niemcy, Norwegowie, Grecy, Turcy, Belgowie i Duńczycy, część tych krajów dysponuje też morskimi samolotami rozpoznawczymi.
Ale misje na przeciwległej półkuli dla mniejszych krajów to wydatek nie do poniesienia i zaangażowanie, dla którego nie ma wsparcia politycznego. Amerykanie na Pacyfiku polegają więc nie na sprawdzonych partnerach regionalnych: Japonii, Australii, Nowej Zelandii, Korei Południowej i Tajwanie. Budują relacje wojskowe z krajami wcześniej mniej skorymi do współpracy, jak Wietnam, Filipiny, Malezja, Indonezja. Przede wszystkim starają się o strategiczną przeciwwagę dla Chin przez zwerbowanie Indii. Dlatego indyjscy politycy byli jednymi z pierwszych rozmówców nowego sekretarza stanu i prezydenta USA (Biden rozmawiał z premierem Narendrą Modim wcześniej niż z Xi Jinpingiem, co nie uszło uwadze Pekinu), a relacje z krajem-kontynentem, znajdującym się w pełzającym konflikcie z Chinami, choć nieskorym do eskalacji, będą dla Bidena kluczowe.
Nie chodzi wyłącznie o to, by wokół Chin postawić wojskowy kordon, chodzi o to, by chińskiego smoka uwikłać łańcuchem ekonomicznych i politycznych zależności, który utrudniłby mu atak. Podobnie jak modernizacja wojska – to zadanie na dekady, wymagające uzgodnienia strategii wobec globalizacji, być może odejścia od niej. Nie wszyscy są na to gotowi, a Chiny podpowiadają, że nie ma to sensu.
Czytaj też: Chiny znalazły sposób na uzależnienie od siebie słabych państw
Czym straszy i kogo kusi Xi
Chińczycy rozpoczęli nowy rok, a raczej zakończyli swój księżycowy, wzmożoną aktywnością wojskową wokół Tajwanu. W 2020 r. przeprowadzili na przyległych morzach kilka wypraw nowo wybudowanego i starszej generacji lotniskowca – w służbie mają już dwa, budują trzeci i ewidentnie starają się ścigać z Amerykanami. Ich bombowce zostały niedawno wyposażone w broń, którą amerykańscy wywiadowcy uznali za pocisk hipersoniczny, superszybkie głowice są też zamontowane na rakietach balistycznych, dając Pekinowi szansę błyskawicznego ataku na amerykańskie lotniskowce, regionalne bazy, a nawet oddaloną o prawie 5 tys. km wyspę Guam.
Najbardziej prawdopodobny cel agresji chińskiego reżimu, Tajwan, leży zaledwie niecałe 200 km od kontynentalnej Azji, a Chińczycy kilka razy w roku pokazują, że są w stanie sformować powietrzno-morską grupę uderzeniową i zacząć inwazję, siłowe „zjednoczenie” przyrzeczone przez Xi. Ale jego dyplomacja też nie całkiem polega na sile, której realnego wymiaru nie możemy być do końca pewni. Dyktator wygłasza do chętnych słuchaczy łagodne formułki z nieodłącznym lekkim uśmiechem. Obszerne przemówienie do uczestników wirtualnego szczytu ekonomicznego, przed pandemią organizowanego w Davos, poświęcił promocji Chin jako źródła pokoju, rozwoju i współpracy. Odrzucał podziały, wyższość jednych nad drugimi, przestrzegał przed konfrontacją.
Również zapis rozmowy Xi Jinpinga z Bidenem, przedstawiony przez oficjalną chińską agencję, stwarza wrażenie, jakby przywódcy mówili do kogo innego. Biden przedłożył listę zarzutów i pretensji wobec Chińczyków: od traktowania demokratów w Hongkongu i Ujgurów w Sinciangu, przez groźby wobec Tajwanu, do nieuczciwych praktyk gospodarczych. Przewodniczący komunistycznej partii Chin wolał mówić o partnerstwie na zasadach równości i groźbie katastrofy w razie konfrontacji. Ale zarzutów Bidena wcale nie puścił mimo uszu, odparł, że Hongkong, Sinciang i Tajwan to „wewnętrzne sprawy Chin”. Język znany z zimnej wojny wraca w nowej odsłonie.
Czytaj też: Kurs na ostrą dyplomację w Chinach
Duda na łączach z Xi
W przeddzień rozmowy telefonicznej Bidena i Xi chiński prezydent spotkał się na wirtualnym szczycie z przedstawicielami 17 państw Europy Środkowej i Wschodniej. Polska była wśród tych, które nie obniżyły rangi swego uczestnictwa – na łączu był sam Andrzej Duda, który tłumaczył, że „żadne istotne wydarzenie dotyczące Europy Środkowo-Wschodniej nie może odbyć się bez obecności Polski”. Wystąpienie przepełnione było podziękowaniami, życzeniami, gratulacjami i pochwałami wobec chińskiego przywódcy. Zawierało apel o jak najszybszy powrót do normalności w gospodarce i zwiększenie dostępu do chińskiego rynku, była w nim oferta inwestycji w infrastrukturę dla wsparcia handlu z Chinami.
Nie było wzmianki o problemach z chińską demokracją, prawami człowieka, ekspansją militarną, zagrożeniu dla wolności handlu, kradzieży własności intelektualnej. Była wizja obopólnie korzystnej współpracy z miłującym pokój hegemonem. Podobno jednak to forum już tak ma i nie należy z tego wyciągać żadnych wniosków.