Świat

USA wzięły w obronę polskie media. PiS musi się z tym liczyć

Prawo do wolności wypowiedzi, zawarte w pierwszej poprawce do konstytucji, traktowane jest w Ameryce jak swego rodzaju świętość. Prawo do wolności wypowiedzi, zawarte w pierwszej poprawce do konstytucji, traktowane jest w Ameryce jak swego rodzaju świętość. Daniel Lobo / Flickr CC by SA
Stanowczo i pryncypialnie zareagowali Amerykanie na planowany przez PiS podatek od dochodów z reklam, który uderzyłby media po kieszeni, żeby wyciszyły krytykę rządu.

Mocne oświadczenia wygłosili rzecznik departamentu stanu Edward Price i demokratyczny przewodniczący Komisji spraw zagranicznych Senatu Bob Menendez. Plany rządu RP potępiła także była sekretarz stanu Madeleine Albright, podkreślając, że sprowadzają się do próby tłumienia wolności słowa. Jak wytłumaczyć tak szybką i zdecydowaną reakcję supermocarstwa, z którym Warszawa musi żyć w zgodzie?

Święta wolność słowa

Ekipa „dobrej zmiany” jak zwykle będzie sobie tłumaczyć zachowanie Waszyngtonu tak, jak to rozumie najlepiej, tzn. cynicznie – Amerykanie protestują, bo są materialnie zainteresowani status quo – Discovery Communications jest właścicielem telewizji TVN, a inne korporacje USA mają udziały w Axel Springer Polska. To dlatego przecież ambasador Georgette Mosbacher ostrzegała nasz rząd przed zamachem na TVN.

Jednak cynizm nie wyjaśnia sprawy do końca. Administracja USA i Kongres krytykują władze RP, gdyż widzą, że Polska pod rządami PiS prowadzi politykę przeczącą wartościom bliskim całej wspólnocie Zachodu, dryfując stopniowo w stronę miękkiego autorytaryzmu w stylu Węgier. Przyjaciele Polski w Ameryce rozumieją, że systematyczne naruszanie zasad demokracji i praworządności będzie utrudniało sojuszniczą współpracę, w tym militarną, która łączy się z wydatkami z budżetu.

Nie powinno dziwić, że szczególnie ostro reagują Amerykanie na posunięcia Warszawy godzące w wolność słowa. Prawo do swobody wypowiedzi, zawarte w pierwszej poprawce do konstytucji, traktowane jest w Ameryce jak swego rodzaju świętość. Konstytucja USA i zawarte w niej gwarancje swobód obywatelskich to owoc myśli oświecenia i tradycji angielskiej demokracji. Dziś jednak nawet w Wielkiej Brytanii, nie mówiąc o innych państwach europejskich, wolność słowa podlega większym ograniczeniom niż w Ameryce. W krajach Europy Zachodniej zabroniony jest hate speech, czyli wypowiedzi szerzące nienawiść, skierowane przeciw mniejszościom etnicznym, rasowym, religijnym czy seksualnym. Prawo nie pozwala na propagandę nazizmu albo negowanie Holokaustu. Dlatego wszystkie prawicowo-populistyczne partie, tak aktywne i rosnące w siłę w ostatnich latach, niektóre faszyzujące, maskują swój charakter, używając eufemizmów w nazwach i retoryce. Inaczej w USA – tutaj neonaziści występują jawnie pod swoim sztandarem, trudno ich ścigać za używanie swastyki.

Czytaj też: Duszenie mediów metoda „na Unię”

Radykalizm zdusić w zarodku

Zakazy w Europie wynikają z historycznych doświadczeń starego kontynentu, gdzie nacjonalizm, rasizm i jego apogeum w postaci hitleryzmu doprowadziły do wojen i śmierci milionów ludzi. Współcześnie parlamentarne systemy w większości krajów europejskich i proporcjonalne systemy wyborcze dopuszczają do gry skrajnie prawicowe partie, które w sytuacji jawnej propagandy rasistowskiej mogłyby doprowadzić do przejęcia władzy przez spadkobierców mrocznej przeszłości. Stąd administracyjno-prawne temperowanie ekstremalnej retoryki nienawiści.

W USA rolę stabilizatora zapobiegającego przejęciu władzy przez radykalne siły – po obu stronach ideologicznego spektrum – odgrywa system dwupartyjny, który ma je dusić w zarodku. Ostatnio, jak wiemy, nie całkiem się to udaje, ale porażka Trumpa w wyborach świadczy o tym, że system broni się przed groźnymi ekstremami.

Czytaj też: Zapowiadane nowe obciążenie to haracz

Polityka z mediami nie wygrywa

Prawa dotyczące wolności wypowiedzi w USA bronią także media – silniej niż w Europie, a w każdym razie w krajach takich jak Polska. W Ameryce nie ma ustaw chroniących prezydenta przed ostrzejszą krytyką (nad Wisłą zakazuje się „obrazy urzędu”). Z prezydenta USA można kpić, ośmieszać go w dowolny sposób, nie można mu tylko grozić. Politycy praktycznie nie mogą używać pozwów sądowych do obrony przed wszelkimi działaniami mediów, oskarżając je o zniesławienie w każdym przypadku miażdżącej krytyki albo stawiania poważnych zarzutów. Poprzeczka uznania dziennikarza winnym zniesławienia lub oszczerstwa ustawiona jest wysoko – trzeba mu udowodnić nieprawdę, i to w złej intencji, a nie wskutek pomyłki, np. oparcia się na pozornie wiarygodnych źródłach. Stąd w sporach polityków z mediami ci pierwsi wygrywają niezmiernie rzadko.

Wynika to ze zrozumienia, że prawdziwa wolność słowa wymaga zapewnienia mediom pewnej dozy komfortu, aby mogły bezpiecznie odgrywać rolę obrońcy publicznego dobra. Dlatego właśnie Trump nalegał na Kongres, aby uchwalił zmianę prawa o zniesławieniu, i dlatego jego starania były bezowocne. Ciekawe, czy politycy w Polsce, gdzie sądy często przyznają im rację w sporach z dziennikarzami, zdają sobie sprawę, że prawo daje im do ręki broń ograniczającą jedną z podstawowych swobód i zasad demokracji?

Jerzy Baczyński: Dlaczego protestujemy

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną