Gdyby w procesie, będącym finałem procedury impeachmentu, decydowały argumenty prawne, powinno to przeważyć szalę na rzecz uznania byłego prezydenta winnym. Nie zanosi się jednak na to, gdyż ważniejszy jest układ sił politycznych w Senacie.
Atak na Kapitol. Dowód w sprawie
Tzw. menedżerowie impeachmentu, czyli dwunastu demokratycznych członków Izby Reprezentantów pełniących funkcję prokuratorów, najpierw pokazali kilkunastominutowy film z wydarzeń 6 stycznia. Widać na nim byłego prezydenta, który na wiecu w Waszyngtonie wzywa do marszu na Kapitol, apelując do fanów, aby „pokazali siłę”. Prócz tego sam atak na siedzibę Kongresu, walki z policją i zniszczenia w budynku. Kongresmeni przypomnieli, że tragiczne w skutkach zamieszki były kulminacją ponaddwumiesięcznej kampanii Trumpa na rzecz unieważnienia wyniku wyborów, który w setkach tweetów i na wiecach wmawiał swoim sympatykom, że „ukradziono” mu zwycięstwo. Trump od tygodni zapowiadał wiec w stolicy 6 stycznia, kiedy zgodnie z konstytucją Kongres zatwierdza wyniki w Kolegium Elektorskim. Innymi słowy, próba zmiany przemocą wyniku demokratycznych wyborów, sprowadzająca się do podżegania do rebelii – jak brzmi zarzut postawiony Trumpowi – była od dawna planowana.
W pisemnej nocie adwokaci byłego prezydenta utrzymywali, że był on „przerażony” szturmem na Kapitol i podjął natychmiastowe kroki, żeby napastnicy zostali wyparci. Jak wykazali demokratyczni kongresmeni, nic takiego nie miało miejsca. Trump według relacji jego współpracowników w Białym Domu śledził atak w telewizji i wyrażał radość z jego powodu. Dopiero po prawie dwóch godzinach walk odezwał się na nagraniu wideo, wzywając swych fanów, żeby „wrócili do domu”. Ale i dodał, że są „wyjątkowi” i ich „kocha”. Na Kapitolu tymczasem – jak relacjonowali menadżerowie impeachmentu – zabarykadowani członkowie Kongresu i ich personel przeżywali chwile grozy, kiedy ochroniarze i policjanci z trudem powstrzymywali napastników. Wielu z nich było uzbrojonych i gotowych do fizycznej agresji, może nawet zabójstw. Na zewnątrz zbudowali szubienicę dla wiceprezydenta Mike′a Pence′a, którego oskarżali o zdradę, bo nie zgodził się na złamanie konstytucji i unieważnienie zwycięstwa Bidena.
Czytaj też: Drugi impeachment Trumpa. Symboliczny, ale konieczny
Trump nie będzie zeznawał
W zeszłym tygodniu menedżerowie impeachmentu zaprosili Trumpa do złożenia zeznań pod przysięgą, ale jego adwokaci odpowiedzieli, że impeachment jest niezgodny z konstytucją (Senat już pierwszego dnia odrzucił wniosek o uznanie procedury za niekonstytucyjną). W rzeczywistości powód odmowy był taki sam jak podczas pierwszego impeachmentu przed rokiem – obrońcy odradzili Trumpowi składanie zeznań, bo znają jego skłonność do kłamstw i ryzyko oskarżeń o krzywoprzysięstwo.
Proces nie ma precedensu w odniesieniu do prezydenta, który już odszedł z urzędu. Konstytucjonaliści powołują się jednak na przypadek z 1876 r., kiedy oskarżony przez Kongres o korupcję minister obrony William Belknap ustąpił ze stanowiska, aby uniknąć uznania winnym w Senacie, a mimo to wyższa izba Kongresu kontynuowała procedurę i „skazała” go. Wyrok taki oznacza, że polityk nie może więcej pełnić żadnych funkcji publicznych. Gdyby Trumpa uznano winnym podżegania do insurekcji, nie mógłby ponownie ubiegać się o prezydenturę w 2024 r.
Czytaj też: Drugi impeachment Trumpa stał się faktem. Co mu grozi?
Dwaj jego adwokaci zbierają złe recenzje, zwłaszcza Bruce Castor, który w poniedziałek miał wystąpienie powszechnie ocenione jako bełkot – zbitka niespójnych wywodów, często niezwiązanych zupełnie z meritum sprawy. Trump był podobno wściekły, oglądając rozprawę w swej rezydencji Mar-a-Lago na Florydzie. Może jednak mieć pretensje tylko do siebie. Lepsi prawnicy, poprzednio zatrudnieni w Białym Domu, zrezygnowali z pracy dla niego, bo proponował, by oprzeć obronę na tezie, że wybory zostały sfałszowane. Jego doradcy bezskutecznie przekonywali go, że nie ma na to żadnych dowodów, Kongres zatwierdził jego przegraną, a argumentacja tego rodzaju mogłaby skłonić część republikańskich senatorów do zwrócenia się przeciw niemu.
Czytaj też: Tak kongresmenka Greene kompromituje GOP i Amerykę
Jak zagłosują republikańscy senatorowie?
Po pierwszym dniu procesu tylko jeden senator GOP dał do zrozumienia, że zmieni stanowisko przeciw impeachmentowi i dołączy do kilkorga innych, którzy sugerują zamiar uznania Trumpa winnym. Bill Cassidy z Luizjany był pod wrażeniem argumentacji demokratycznych oskarżycieli, natomiast wystąpienia adwokatów Trumpa uznał za „niezorganizowane” i nieprzekonujące. Cassidy to jeden z sześciorga senatorów republikańskich, którzy razem z demokratami głosowali za uznaniem impeachmentu za zgodny z konstytucją, co sygnalizuje, że wszyscy oni zagłosują także za „skazaniem”.
Żeby jednak uznać Trumpa za winnego, co najmniej 17 republikanów musiałoby przyłączyć się do demokratów – potrzeba do tego minimum dwóch trzecich głosów w Senacie. Poza wspomnianą szóstką reszta senatorów GOP najpewniej zagłosuje przeciw. Aby uzasadnić swój wybór, będą powtarzać tezę o niekonstytucyjności impeachmentu albo argumentować, że przed szturmem na Kapitol prezydent korzystał po prostu z wolności słowa. Doradca Trumpa Jason Miller mówił w środę, że „także demokraci” wzywali swego czasu swoich zwolenników do protestów, które przekształcały się w burdy z użyciem przemocy. Tak jakby można było zrównywać tego rodzaju apele – Trump chciał wszak zmusić posłów do nielegalnego unieważnienia woli Amerykanów wyrażonej w demokratycznych wyborach.
Ale dla republikanów, którzy boją się narazić wyborcom Trumpa, nie liczą się teraz żadne względy prawne i etyczne. Konstytucjonaliści zwracają uwagę, że jeśli postępowanie byłego prezydenta, który 6 stycznia nie zawahał się użyć metod z arsenału faszyzującego prawicowego populizmu, nie zasługuje na impeachment, to nic na to nie zasługuje. Broniąc Trumpa, republikanie demontują tym samym jedną z kluczowych instytucji demokracji USA. Pytanie, czy zapłacą za to w kolejnych wyborach?
Czytaj też: Media pasą się na łąkach cynicznych populistów