Szef unijnej dyplomacji Josep Borrell udał się w ostatni piątek do Moskwy wbrew woli Polski i krajów bałtyckich, ale z poparciem Berlina i Paryża oraz co najmniej cichym przyzwoleniem większości pozostałych krajów UE. Przebieg wizyty, w tym wspólnej konferencji z Siergiejem Ławrowem, dowiódł racji przeciwników wyprawy. Borrell podczas wtorkowej debaty Parlamentu Europejskiego wysłuchał mnóstwa uwag o „ogromnym błędzie”, a nawet „upokorzeniu”, a ok. 70 europosłów – w tym Polacy z PO i PiS – podpisało apel o jego dymisję. To bardzo mało prawdopodobne i – jak to ujęła dziś belgijska europosłanka Hilde Vautmans – skończy się raczej na żółtej kartce.
Były dowódca wojsk USA w Europie: Rosja jest groźna
Rosja wyrzuca dyplomatów
Apele o odwołanie lub co najmniej odroczenie podróży Borrella wiązały się z sądowym nękaniem Aleksieja Nawalnego i masowymi aresztowaniami demonstrantów akurat w dniach, gdy leciał do Moskwy. Oczywiście, Borrell apelował tam publicznie i w obecności Ławrowa o uwolnienie opozycjonisty i bez skutku nalegał na spotkanie (spotkał się z niezależnymi przedstawicielami społeczeństwa obywatelskiego). Ale już po powrocie do Brukseli sam gorzko podsumował w blogowym komentarzu, że „agresywnie zaaranżowana konferencja prasowa i wydalenie trzech dyplomatów unijnych podczas wizyty wskazują, że rosyjskie władze nie chciały wykorzystać okazji do bardziej konstruktywnego dialogu”.
We wtorek Borrell w Parlamencie Europejskim precyzował, że dowiedział się o uznaniu trojga dyplomatów – Polki, Niemca i Szweda – za persona non grata (pod zarzutem uczestnictwa w protestach na rzecz Nawalnego) dopiero pod koniec swoich rozmów z Ławrowem, a ten mimo nalegań Borrella odmówił odwołania tej decyzji. W rezultacie Polska, Niemcy i Szwecja ogłosiły w poniedziałek odwetowe wydalenie po jednym dyplomacie z Rosji.
Jednak wizerunkowo najboleśniejszy był brak kontry ze strony Borrella, gdy stojący obok niego Ławrow wytknął Unii brak wiarygodności, sugerował Niemcom kłamstwo co do otrucia Nawalnego, roztrząsał domniemane nadużycia wobec demonstrantów w USA, Włoszech, Katalonii. Dał się za to wciągnąć w rozprawy o polityce USA wobec Kuby. „Żaden kraj nie zaproponował nowych sankcji” – powiedział Borrell w Moskwie, co w unijnym języku znaczyło, że decyzje mogą zależeć m.in. od efektów jego wizyty, ale oczywiście rosyjska propaganda obrobiła to na swój sposób jako oznakę słabości i podziałów w Unii.
Polska ambasada przy UE w ramach gaszenia pożaru zorganizowała w poniedziałek telekonferencję brukselskich ambasadorów 27 krajów Unii, USA, Wielkiej Brytanii, Kanady i Ukrainy ze współpracownikami Nawalnego. A dziś Borrell zasugerował europosłom, że sam zaproponuje dodatkowe sankcje wobec Rosjan (na postawie przyjętych w grudniu przepisów o „liście Magnitskiego”). Powiedział, że władze Rosji traktują „naszą liberalną demokrację” jako egzystencjalne zagrożenie, podążają coraz groźniejszą drogą autorytaryzmu, ale w nielicznych dziedzinach – jak umowa w sprawie nuklearnego programu Iranu – Moskwa nadal jest gotowa współpracować.
Ivan Krastev dla „Polityki”: Świat się zakręcił
Co zrobią Berlin i Paryż?
Borrell wybrał się do Moskwy, nie mając w zanadrzu groźby nowych restrykcji, bo podczas styczniowej Rady UE ds. Zagranicznych m.in. szefowie dyplomacji Niemiec i Francji blokowali tę opcję. Tłumaczyli, że trzeba najpierw poczekać na wyniki podróży Borrella. Ewentualne nowe sankcje będą zatem 22 lutego tematem obrad ministrów spraw zagranicznych, a marcowy szczyt UE zajmie się strategią wobec Rosji. To będą decyzje i spory, przy których drobiazgiem są kontrowersje wokół samej wizyty w Moskwie.
W sprawach rosyjskich Unia dość znośnie przetrwała prezydenturę Donalda Trumpa (czyli zniknięcie na cztery lata głównego „organizatora” polityki Zachodu wobec Moskwy), bo wytrwała przy najważniejszych gospodarczych sankcjach z 2014 r. nałożonych – do tego trzeba było sporego zwrotu w Berlinie – za wojnę w Donbasie. Teraz Unia znów stoi przed dylematem, jak łączyć asertywność wobec Kremla, w którego dobrą wolę już bodaj nikt wśród rządzących Unią naiwnie nie wierzy, konieczną współpracę (Iran, kryzys klimatyczny) oraz grę na przyszłą zmianę w Rosji. Niemcy mają tradycyjne problemy z myśleniem strategicznym. Paryż przeciwnie, ale prezydent Emmanuel Macron trwa przy próbach resetu. A Polska, nigdy przecież niegrająca pierwszych skrzypiec w polityce unijnej, jest teraz na forum UE bardzo osłabiona rządami PiS.
Łącznie kraje Unii są największym partnerem handlowym dla Rosji i największym źródłem bezpośrednich inwestycji, więc Europa ma narzędzie do nacisków. Coś zdziałać mogłoby przerwanie już finiszującej budowy Nord Stream 2, ale to raczej nieosiągalne, bo w Niemczech – prócz interesów gospodarczych – nadal nie ma gotowości do rewizji starego założenia, że taka współpraca z Kremlem doprowadzi do „modernizacji” Rosji, czyniąc ją mniej nieprzewidywalną i autorytarną.
Czytaj też: Joe Biden stawia na Niemcy