Nigdy nie wiadomo, kiedy tryśnie rewolucyjna iskra. Bliski Wschód – ostatni tak skostniały i niedemokratyczny region świata, zagadka dla politologów – zapłonął niespodziewanie w grudniu 2010 r. W tunezyjskim miasteczku Sidi Buzid uliczny sprzedawca Muhammad Buazizi krzyknął: „Jak mam związać koniec z końcem?”, i się podpalił.
Iskra padła na tak podatny grunt, zaorany trzema dekadami dyktatorskich rządów, obrzydliwie bogatych elit i poczucia krzywdy, że niecały miesiąc później Tunezyjczycy wypędzili prezydenta Zajn al-Abidina ibn Alego z kraju. On i jego rodzina zapisali się przede wszystkim zamiłowaniem do broni, starożytnych antyków i tygrysów, które trzymali jako zwierzątka domowe.
Od Tunezji zaczęła się tzw. arabska wiosna – pasmo rewolucji, które pochłonęło cały region. Gdy uciekał tunezyjski dyktator, już ponad 2 mln demonstrantów okupowało plac Tahrir w Kairze i dwa tygodnie później prezydent Hosni Mubarak ustąpił po 30 latach autorytarnych rządów. Rewolucja ogarniała kolejno Libię, Syrię, Bahrajn, Jemen. W sześciu państwach albo obalono dyktatora, albo rozpoczęła się wojna domowa, a w ośmiu kolejnych – masowo demonstrowano.
Pożar bez granic
Przywódcy padli nie bez oporu – wszędzie polała się krew. W Egipcie podczas kilkunastodniowych starć ze służbami bezpieczeństwa zmarło ponad 800 osób. Libijczycy dokonali potwornego samosądu na rządzącym krajem od 40 lat dyktatorze Muammarze Kaddafim. Gdy znaleźli go schowanego w rurze ściekowej, długo brutalnie torturowali, wykastrowali, a ciało wystawili na publiczny widok.
Nazwę arabska wiosna nadano rewolucjom na Bliskim Wschodzie w spadku po europejskiej Wiośnie Ludów. „Śpimy na wulkanie. Wieje wiatr rewolucji, burza jest na horyzoncie” – mówił Alexis de Tocqueville w 1848 r.