Holandia uchodzi za szklaną kulę, w której rysuje się polityczna przyszłość kontynentu. Co dziś widać? Wpadła w turbulencje. Co prawda liczba wykrywanych codziennie przypadków covidu maleje, ale nie dość, że akcja szczepień zaliczyła falstart i idzie dość mozolnie, to z obawy przed spustoszeniami, jakie może wyrządzić brytyjski wariant koronawirusa, rząd do trwającego od grudnia częściowego lockdownu dorzucił niewidzianą od wojny, wtedy narzuconą przez niemieckie władze okupacyjne, godzinę policyjną.
Nie wszyscy obywatele mają ochotę się podporządkować. Tylko pierwszej nocy obowiązywania obostrzeń policja zatrzymała 25 osób i nałożyła 3,6 tys. mandatów, a grupa młodzieży spaliła w rybackiej wsi Urk zaaranżowany na portowym parkingu punkt pobrań wymazów. M.in. w Amsterdamie niezadowoleni z ograniczeń wyszli na ulice i starli się z policją, która do rozproszenia tłumów użyła armatek wodnych, pałek, koni i psów. W Eindhoven płonęły samochody, plądrowano sklepy, stawiano barykady z rowerów.
Protestujących ma ośmielać upadek rządu. W połowie stycznia podał się do dymisji w związku z raportem komisji parlamentarnej o dawnym skandalu. Blisko dekadę temu na czele gabinetu stał ten sam premier co dziś, ale nowe informacje pokazały skalę łamania zasad praworządności w ramach polowania skarbówki na domniemanych oszustów wyłudzających zasiłki na dzieci, czym doprowadzono tysiące rodzin do finansowej ruiny. Rząd zrezygnował za dawne przewiny, ale jako tymczasowy będzie działał do połowy marca, gdy Holendrzy pójdą do urn.
Rytm kampanii wyborczej wyznaczy oczywiście pandemia, w tym bardzo aktywni w Holandii lockdownosceptycy i antyszczepionkowcy. Cztery lata temu centroprawicowy i proeuropejski premier Mark Rutte był pierwszym, który na Starym Kontynencie znalazł sposób na zatrzymanie fali radykalnego prawicowego populizmu, zdobywającego punkty na kryzysie migracyjnym, brexicie i zwycięstwie Trumpa.