Świat

Jak zjednoczyć te stany

Jak zjednoczyć te stany? Inauguracja Bidena: bez tłumów, paradnego przejazdu i balu

Żołnierze z karabinami, rozlokowani w korytarzach Kapitolu i polegujący na marmurowej posadzce pod popiersiami Ojców Narodu, bardziej przypominają relację z puczu w bananowej republice niż z posiedzenia Kongresu w Waszyngtonie. Żołnierze z karabinami, rozlokowani w korytarzach Kapitolu i polegujący na marmurowej posadzce pod popiersiami Ojców Narodu, bardziej przypominają relację z puczu w bananowej republice niż z posiedzenia Kongresu w Waszyngtonie. ABACA / PAP
Najstarsi Amerykanie nie pamiętają takiej prezydenckiej inauguracji. Bez tłumów na placu przed Kapitolem – zamienionym w koszary, bez paradnego przejazdu do Białego Domu i bez hucznych wieczornych balów. W Ameryce podzielonej na dwie części, które nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego.
Prezydent Barack Obama i pierwsza dama Michelle Obama oraz wiceprezydent Joe Biden i jego żona Jill na schodach Kapitolu podczas przeglądu żołnierzy po zaprzysiężeniu Obamy, styczeń 2009 r.Marvin Joseph/The Washington Post/Getty Images Prezydent Barack Obama i pierwsza dama Michelle Obama oraz wiceprezydent Joe Biden i jego żona Jill na schodach Kapitolu podczas przeglądu żołnierzy po zaprzysiężeniu Obamy, styczeń 2009 r.

Podobna anomalia miała miejsce w 1801 r. – Tomasz Jefferson, spędziwszy noc w oberży nieopodal Kapitolu, rano się z niej wymeldował i ruszył na swoją inaugurację. Piechotą, ubrany jak zwykły obywatel. Żurnaliści raportowali, że nic w jego stroju ani zachowaniu nie wskazywało, że za kilkanaście minut zostanie trzecim prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Była to polityczna demonstracja – Jefferson uważał, że jego poprzednicy, Jerzy Waszyngton i John Adams, za bardzo rozbudowali rząd federalny, ściągali za duże podatki, za bardzo ingerowali w sprawy poszczególnych stanów i obywateli młodej republiki. I w ogóle robili wokół siebie zbyt dużo szumu.

W przypadku 46. prezydenta Joe Bidena skromna inauguracja nie jest wyborem, tylko ponurą koniecznością. Nigdzie bowiem koronawirus nie poczynił takiego spustoszenia jak w najbogatszym i najpotężniejszym kraju świata: zabił już prawie 400 tys. Amerykanów, zakaził ponad 23 mln, a ostatnio każdego dnia przybywa średnio 200 tys. nowych przypadków.

Jakby jednego narodowego koszmaru było mało, dokładnie dwa tygodnie przed inauguracją zdarzył się drugi, który zostanie zapamiętany na długo. Tłum zwolenników Donalda Trumpa na Kapitolu; kongresmeni, którzy zebrali się, żeby zatwierdzić zwycięstwo Bidena, w pośpiechu ewakuowani do podziemi; niektórzy na serio obawiali się, że nie dożyją następnego dnia. W potyczkach policji z demonstrantami zginęło pięć osób, w tym policjant. Komentatorzy lamentowali, że takich intruzów w Kapitolu nie było od 1814 r., kiedy go zdobyli – i puścili z dymem – brytyjscy żołnierze (piszemy o tym incydencie historii na s. 62).

W blasku gwiazd

Kiedy tydzień później kongresmeni głosowali za dyscyplinarnym usunięciem Trumpa z urzędu – w dużym stopniu symbolicznym, bo wiadomo było, że nie zdążą dokończyć procedury impeachmentu przed zakończeniem kadencji – pilnowała ich już Gwardia Narodowa.

Polityka 4.2021 (3296) z dnia 19.01.2021; Świat; s. 42
Oryginalny tytuł tekstu: "Jak zjednoczyć te stany"
Reklama