Donald Trump odchodzi z historyczną plamą na sylwetce, opuszczany stopniowo przez partyjnych baronów, zbanowany przez media społecznościowe, które były jego głównym megafonem, i z kilkoma, a może nawet kilkunastoma postępowaniami karnymi na karku, w tym za wykorzystanie pieniędzy quasi-publicznych na tuszowanie wyznań luksusowej prostytutki. Okazał się egoistycznym, narcystycznym typem, niedojrzałym emocjonalnie, brutalnym, niewstydzącym się oszustwa i kłamstw, nierozumiejącym zasady checks and balances, hamowania i równowagi, podziału władz – fundamentu ustroju...
Zaraz, ale jak to „okazał się”? Zanim został wybrany, w 2016 r. nie brak było w Ameryce poważnych głosów – w tym czołówki służb kontrwywiadowczych – ostrzegających, iż nie jest to model, który nadaje się do służby publicznej na tak wysokim stanowisku.
Nic o partiach w konstytucji USA
Co więc poszło nie tak? Dlaczego potężna i zasłużona Partia Republikańska, używająca dumnego akronimu GOP – Great Old Party – nie przecedziła go przez sito wstępnych procedur, etapów kwalifikacyjnych? Jak to się dzieje, że w kraju, gdzie w codziennej retoryce politycznej i biznesowej wychwala się the best and the brightest, najlepszych i najrozumniejszych, na szczyt dostaje się ktoś tak marny? Jak to się dzieje, że świat biznesu, wielkich korporacji albo nauki nie dopuszczają, by kierowały nimi typy niestabilne, niedojrzałe, nierozpoznające rzeczywistości?
Bo partie polityczne funkcjonują inaczej niż biznes czy nauka. Na początek ciekawostka: sławetna konstytucja amerykańska nie tylko nie opisuje roli partii politycznych w kraju, ale w ogóle nie zawiera terminu „partia”. Można powiedzieć, że to naturalne, bo jako pierwsza na świecie (1787) wyprzedza powstawanie i kształtowanie partii. Ale wielokrotnie ją nowelizowano i poprawki regulowały kwestie dużo skromniejsze i szczegółowsze – jak sprzedaż alkoholu czy zakwaterowanie żołnierzy w domach prywatnych. A przecież rola partii w działaniu państwa jest ogromna.
W założeniu konstytucji władza państwowa opiera się nie tylko na zasadniczym trójpodziale, ale na działaniu poszczególnych przedstawicieli wyborców: posłów i senatorów. Dlaczego funkcjonują jak stado? Dlaczego Trumpa opuściło tylko ośmioro senatorów i 139 posłów, i to dopiero przy ostatnim gwizdku? A inni członkowie republikańskiej czołówki? Nie działali jako indywidualne podmioty, nie kierowali się własnymi poglądami i ocenami, nie lojalnością wobec prawa, lecz lojalnością wobec wodza i partii. Można śmiało twierdzić, że dopóki samo rządzące ugrupowanie nie będzie gremium w pełni demokratycznym, to trudno liczyć na dobre funkcjonowanie demokracji w kraju. Szkoda, że konstytucja nie reguluje zasad życia partyjnego.
Czytaj też: QAnon. Prezydencka teoria spiskowa
Trump nie działał w próżni
Trzeba też widzieć zasadniczą różnicę między partiami amerykańskimi a tymi, z którymi w Polsce i w ogóle w Europie mamy do czynienia. Na Starym Kontynencie partie działają czy powinny działać na co dzień, mają struktury terenowe, rozmaitych przewodniczących, komitety. W Ameryce, choć czasem mowa o komitetach, są to na dobrą sprawę organizacje budzące się dopiero w czasie wyborów, powiązane ze sformalizowanymi procedurami. Druga ważna różnica: to nie struktury partyjne decydują, kto się przebije do góry, ale masy wyborców. Stąd w Ameryce dużo łatwiej się przebić na wodza komuś od dołu, nawet wbrew starym i zasłużonym pierwszoplanowym postaciom. Tak się przebił Barack Obama, niepopierany jeszcze przez elity Partii Demokratycznej w 2008 r., tak się też przebił Trump, którego partia sama się obawiała.
A więc wiele zależy od wyborców. Trump nie działał w próżni, lecz wśród bardzo odmienionych wyborców GOP. Jak pisze Lisa McGirr, historyczka, autorka książki „Wojownicy przedmieść: pochodzenie nowej amerykańskiej prawicy”, wyborców umiarkowanej, szukającej centrum Partii Republikańskiej z połowy XX w., partii Eisenhowera i Nixona, w dużej mierze wyparli nowi ewangelikanie z Południa i Zachodu.
Znów ciekawostka: w pierwszych latach młodej republiki obowiązywała zasada, że nie wypada kandydatowi prosić o głosy. Uważano, że to świadczy o zwątpieniu we własną wartość albo o tym, że kandydat znany jest opinii ze złej strony. Dziś kandydatowi nie tylko wypada zabiegać o głosy, ale w ogóle trudno sobie wyobrazić, by wygrał bez najenergiczniejszego zwracania się do wyborców i podsypanej pieniędzmi kampanii.
Czytaj też: Cała Europa trolluje Trumpa
Lepsi i gorsi aniołowie. Co po Bidenie?
Z tym jeszcze pół biedy. Gorzej, że pojawili się politycy, którzy świadomie budują karierę na resentymentach i podławych emocjach dużej części elektoratu – na odruchach rasistowskich, nietolerancji, przekonaniach o wyższości białych, na izolacjonizmie, szowinizmie, antysemityzmie. W Ameryce funkcjonuje pojęcie better angels of our nature, oznaczające lepszą stronę natury ludzkiej. To zwrot z pierwszego przemówienia jednego z ojców Ameryki Abrahama Lincolna, który wyraził wiarę, że podziały zostaną przełamane właśnie dzięki temu, że wybrzmi lepsza, a nie gorsza, strona naszej natury: obudzą się lepsi, a nie gorsi aniołowie.
Ale jak konstytucyjnie zabronić politykom żerowania na tej gorszej stronie? Przecież samo pozbawienie takich polityków dostępu do Twittera nie wystarczy. Więc co po Bidenie? Czy Trump to jednorazowa aberracja, czy jeden z typowych wyborów w przyszłości?
Czytaj też: Trzy razy na sto lat wygrywają antysystemowcy