Po zamieszkach w Waszyngtonie, kiedy gniewny tłum, żeby nie powiedzieć tłuszcza, wdarł się na Kapitol, prezydent elekt wygłosił ważne przemówienie w swym rodzinnym mieście Wilmington w stanie Delaware. W jego ocenie był to jeden z najczarniejszych dni w historii kraju, atak uznał za zamach na rządy prawa i nazwał jego uczestników zamachowcami.
Nie tak łatwo obalić demokrację
Równocześnie ważne uwagi przedstawiła politolożka Erica de Bruin z Hamilton College, która od lat bada zamachy stanu. Stwierdziła, że choć atak na Kapitol był gwałtowny, wszczęty i popierany przez samego prezydenta, do tego miał odwrócić wyniki wyborów, to stosując techniczną definicję, nie wypełniał znamion zamachu czy próby zamachu stanu. Część uczestników była uzbrojona, ale nie tworzyła żadnej organizacji wojskowej ani nie wzywała do siebie żołnierzy. Używała przemocy, ale nie miała żadnego programu politycznego: mogła wybić szyby, rozrzucić papiery, zniszczyć mienie, ale niewiele więcej. Nie liczę tu tragicznych śmierci i ofiar tych zamieszek – to temat na osobny tekst.
Tak, był to groźny zamach na demokrację, ale nie tak łatwo zagrozić demokracji w Ameryce, gdyż silne instytucje – zwłaszcza władza sądownicza – obroniły się bez problemu. Dziś zamach na demokrację można przeprowadzić nie poprzez jednorazowy bunt wojska czy tłuszczy, ale powolne niszczenie cegieł gmachu demokracji. Nie będzie to może zamach stanu, ale przyniesie ustrojowi demokratycznemu większe szkody, zniszczy go skuteczniej, choć nie tak widowiskowo.
„Wiemy, jak przeciwdziałać zamachom – powiedziała dziennikarzom prof. de Bruin. – Mamy cały zestaw działań: wojska, organizacji międzynarodowych i obywatelskich. Znacznie mniej wiemy, jak zapobiegać zwykłemu, groźnemu łamaniu demokracji”. Miała na myśli Turcję, Rosję, Wenezuelę i Węgry. Ponieważ nie wspomniała akurat o Polsce, pozwolę sobie, niezupełnie żartem, porównać Trumpa i Kaczyńskiego. Ich – każde w osobnej skali – możliwości obalania instytucji demokratycznych.
Czytaj też: Po co Duda zabrał głos w sprawie zamieszek w Waszyngtonie?
Polska. „Permanentny zamach stanu”
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że trudno zestawiać Kaczyńskiego z Trumpem w kategoriach przywódczych. Trump jest brutalny i chamski, Kaczyński umie być dobrze wychowanym starszym panem. Trump jest chciwy i zachłanny na pieniądze i luksus, Kaczyński żyje skromnie. Trump jest bezbożnikiem, Kaczyński zawsze wykazywał przywiązanie do religii (inna już rzecz, jak wykładanej). Trump jest kobieciarzem, Kaczyński raczej nie. Trump ma rozbuchane ego, jest narcystyczny i traci panowanie nad sobą – Kaczyński na pewno w mniejszym stopniu, chociaż... „zamordowaliście mi brata”, „jesteście kanaliami” itp.
Trump wydaje się groźniejszy, bo rządził supermocarstwem i cokolwiek zrobi, widzi to i komentuje cały świat od Patagonii po Władywostok. Kaczyński rządzi niewielkim krajem (3 proc. PKB Unii Europejskiej) i mało kto się nim interesuje. Ale na polską skalę i w polskich sprawach jest od Trumpa silniejszy. Trump próbował zamachu stanu, by przedłużyć sobie kadencję. I mu się nie udało. Kaczyński natomiast wdrożył to, co niegdyś francuski prezydent François Mitterrand nazwał (w stosunku do gen. de Gaulle’a) „permanentnym zamachem stanu”. Kaczyński nie jest de Gaulle′em, ale możliwości – znów: w odpowiedniej skali – ma chyba większe niż Trump.
Paski TVP kontra płaskoziemcy
Kaczyńskiemu łatwiej niż Trumpowi zbudować partię zwolenników, bo może swoim akolitom oferować nie tylko stanowiska w rządzie, ale bajeczne – w polskiej skali – pieniądze w spółkach skarbu państwa. Może ludzi bez żadnego przygotowania zawodowego czy doświadczenia w biznesie stawiać na czele największych koncernów. Trump żadnego wpływu na stanowiska w amerykańskich firmach nie ma. W gospodarce Kaczyński może podjąć monumentalne dzieła – zbudować lotnisko w szczerym polu pod Baranowem czy przekopać mierzeję. Trump nie bardzo, bo nie licząc muru na granicy USA, całą resztę mniej sensownych projektów musiałby wznosić na własny rachunek.
Kaczyński może mianować ministra oświaty, który ogłupi polską młodzież poprawionymi programami szkolnymi i uniwersyteckimi. Trump też może mianować ministra, ale wobec czołowych uniwersytetów jest cienkim bolkiem, niczego tam nie może zmienić, nawet zapewnić sobie minimum przychylności.
A media i kształtowanie poglądów? Owszem, był w USA taki Roger Ailes, twórca telewizji Fox News budującej potęgę Trumpa, tworzący płaskoziemców i „świat równoległy”. Ale jak tylko w listopadzie Trump zadzwonił do właściciela Fox z pretensjami, że za szybko podał niekorzystne prognozy wyników wyborczych, telewizja odprawiła go z kwitkiem. Oczywiście Trump mógłby kupić sobie telewizję i prasę, ale zdaje się, że jego miliony bardzo stopniały. A Kaczyński nie musi nikogo prosić o pieniądze – ma własną telewizję, która nada, co tylko trzeba, i walnie takie paski w telewizorach, o jakich w Ameryce nawet płaskoziemcom się nie śniło. Może też kupić sobie koncern prasowy i nie potrzebuje do tego ani grosza z własnej kieszeni.
Czytaj też: Jakiej Ameryki chce Biden
Kaczyński nie znajdzie sojusznika w Bidenie
A teraz najważniejsze. Joe Biden w przemówieniu, od którego zacząłem, podkreślił z całą mocą, że Trump przypuścił frontalny atak na instytucje demokratyczne, zwłaszcza na sądownictwo. Myślał, że upychając po sądach przyjaznych sędziów, zyska ich przychylność niezależnie od okoliczności. Tymczasem w ponad 60 sprawach, które wszczął w rozmaitych stanach i w Sądzie Najwyższym (nawiasem mówiąc, pełni on też w USA funkcję trybunału konstytucyjnego), przegrał z kretesem. „Kiedy historia spojrzy wstecz na moment, który właśnie przeszliśmy, to powie, że nasza demokracja przetrwała w niemałej części dzięki mężczyznom i kobietom reprezentującym niezależne sądownictwo” – powiedział Biden. To bardzo ważne słowa. Bardzo ważne dla Polski.
Trump w Ameryce może mianować sędziów Sądu Najwyższego, może nawet traktować prokuratora generalnego jako swego osobistego prawnika. Ale już nie może powołać takiej krajowej izby dyscyplinarnej, która będzie nękała sędziów i wszczynała sprawy dziesiątkami. A Kaczyński może – przykładem sprawa sędziego Tulei. Wszystko więc wskazuje, że ma naprawdę ogromne możliwości. Zważywszy jednak na słowa Bidena o tym, komu zawdzięczamy przetrwanie demokracji, lepiej, żeby się nasz przywódca zastanowił. Bo sojusznika w Bidenie, przynajmniej w tej sprawie, mieć nie będzie.
Czytaj też: Biden zdejmuje białe rękawiczki i atakuje Trumpa